6.12.2014

Rozdział XIX: Wiatr i Ziemia

Ekhm... ekhm... no cześć, Robaczki ^ ^"
Jakoś nie zauważyłam, kiedy listopad się skończył i zapomniałam wstawić rozdziału. No, ale już jest, a w nim troszkę inne strony charakterów Shade'a i Alice.
Miłego czytania ! :*

----------------------------------------------------------------------------------

         Azan, mimo całej swojej ignorancji i braku jakichkolwiek emocji związanych z niebezpieczeństwem, po nocnym telefonie Shine zaczął się martwić czy aby przypadkiem nic się jej nie stało. Shade uśmiechał się pewnie i wystawiał bladą twarz do słońca. Mrużąc z przyjemnością oczy, delektował się jego ciepłymi promieniami. Brunet wpatrywał się w niego ze złością przez kilka godzin podróży, ale w końcu nie wytrzymał i krzyknął:
 - W ogóle cię nie rusza, że Mason mógł coś zrobić Shine? - spytał wściekły.
 - Owszem. Mógł ją przemienić, a w najgorszym razie zabić, ale to przecież nic w porównaniu z ofiarami wojny jaką toczymy z lordem protektorem - odparł Shade poważnym głosem, chociaż Azan spodziewał się raczej złośliwej lub ironicznej odpowiedzi rodem z przedszkola. Reakcja chłopaka zbiła bruneta z pantałyku. Białowłosy opuścił głowę i spojrzał na swoje odbicie w długich, czerwonych paznokciach. Wiedział, że ludzie mają go za dzieciaka, który nie potrafi dostrzec powagi sytuacji, a ponieważ tego od niego oczekiwano, udawał głupiego. Jednak, gdy był sam lub z jedną osobą, pokazywał, że potrafi logicznie pomyśleć i zaakceptować swoją porażkę, choć przy towarzyszach z Ruchu Oporu, zacząłby denerwować się jak małe dziecko, któremu zabrano lizaka. Nienawidził ludzi za ich podłość i podejście do człowieka, który robi wszystko żeby pomóc.
         Widząc zaskoczoną minę Azana, uśmiechnął się głupio, pokazując mu język.
 - Co się patrzysz jak cielę w malowane wrota? - spytał wrednie, co wyrwało bruneta z szoku i przywróciło jego złość.
 - Jednak jesteś debilem - stwierdził sykliwym głosem, na co Shade roześmiał się jak szalony. - A myślałem, że tylko udajesz takiego ułomnego.
 - Nie wiesz co jest prawdą a co nie, póki nie przekonasz się! - zaśpiewał radośnie Prive skrzekliwym głosem.
 - Daj spokój - mruknął Azan, który wpadł już w podły nastrój. Korciło go, by zadzwonić do Shine, jednak to Shade miał komunikator, a ponieważ zachowywał się jak złośliwe dziecko, na pewno by go nie oddał. A w każdym razie nie po dobroci, więc Konoe zaczął planować, jakby tu podejść albinosa i zabrać zegarek. Prive przyjrzał się uważnie towarzyszowi, a widząc delikatne zmarszczki na jego czole uśmiechnął się i znowu wystawił twarz do słońca.
 - Shade, moglibyśmy zrobić postój? - spytał powoli Azan, obmyślając dalszą część planu. Nie udało mu się dokończyć rozmyślań, ponieważ białowłosy pokręcił głową.
 - Nie - odparł wesoło. Mimo, że był dojrzały, satysfakcję i radość dawało mu dręczenie innych i trzymanie ich w niepewności. On sam zazwyczaj nie miał problemów z ustaleniem czym należy się martwić, a czym nie. W tamtej chwili nie przejmował się Shine i Masonem, lecz odnalezieniem Rdzenia Wiatru.
 - Dlaczego nie? Jestem zmęczony… - jęknął Azan, zgrywając wycieńczonego.
 - Daj sobie siana, nie jestem głupi - rzucił Shade, spoglądając na niego z wyrzutem. - Nie jesteś wykończony, więc dasz radę jeszcze jechać.
 - No weź, Shade. Bo zacznę krzyczeć i uprzykrzać ci życie.
 - Jesteś zbyt dumny, żeby robić z siebie debila, ale ponieważ nie chcę cię słuchać to ci coś powiem: jeśli się zamkniesz, to kiedy znajdziemy kamień dam ci zadzwonić do twojej narzeczonej.
         Twarz Azana pokryła się szkarłatnym rumieńcem.
 - Ona nie jest moją narzeczoną - bąknął zażenowany, ale przystał na propozycję albinosa i więcej się nie odezwał.
         Jechali w ciszy przez kolejne kilka godzin, a wokół nich nie było nic poza skałami, porośniętymi mchem. Po pewnym czasie zauważyli, że prą pod górę, a ich konie stają się coraz bardziej zmęczone.
 - Konoe, jaki kamień szlachetny ma kolor zielony? - spytał od niechcenia Shade.
 - Szmaragd - odpowiedział Azan. Tylko ten klejnot przyszedł mu do głowy.
 - Więc rozglądaj się za zielonym blaskiem - polecił mu Prive. Brunet był zaskoczony tym rozkazem, ale zaczął szukać owego blasku.
         Dostrzegli go dopiero około południa. Azan natychmiast skierował się w tamtą stronę, lecz gdy od kamienia dzieliło go dwadzieścia metrów, zza skały wyskoczył na niego potężny lew. Zrzucił chłopaka z konia, a zwierzę z kwikiem uciekło do Shade’a, który zatrzymał się, zeskoczył z siodła i podbiegł do bruneta. Dopadł do niego i podniósł go szybko, po czym odciągnął spoza linii ataku dzikiego kota.
 - Żyjesz? - spytał białowłosy, sprawdzając, czy jego towarzysz przypadkiem nie odniósł żadnych poważnych ran. Azan pokiwał głową i wyjął pistolet, który otrzymał od Lisy przed wyruszeniem na misję. Shade spojrzał lwu prosto w głodne oczy, po czym skoczył i wbił mu paznokcie w kark. Wielki kot ryknął potężnie, zrzucił białowłosego z grzbietu i skoczył na Azana. Chłopak strzelił, a kula przeszyła przednią łapę bestii na wylot. Brunet zaskoczony upartym lwem, który mimo rany i tak atakował, wystrzelił wszystkie naboje. Podziurawił kota w wielu miejscach, lecz król zwierząt nie zrezygnował ze swojej ofiary. Ponownie skoczył na Azana, który spojrzał przelotnie na Shade’a i rzucił się w kierunku szmaragdu. Kiedy był w odległości pół metra od klejnotu, wiatr się wzmógł i wywołał burzę piaskową. Konoe upadł na ziemię kuląc się i kryjąc twarz przed ostrymi ziarnami piasku. Silna burza zerwała się tak gwałtownie, że Shade nawet nie zauważył, kiedy lew runął na ziemię oślepiony. Białowłosy podbiegł do bestii i wbił paznokcie w jej gardło, zabijając ją tym samym. Azan doczołgał się do szmaragdu i złapał go, co zatrzymało burzę piaskową. Kamień rozprysł się na miliardy kawałków wielkości pyłków kurzu, które wpadły Azanowi do ust. Chłopak zaczął się krztusić, lecz to nie przez to poczuł się silniejszy. Wziął głęboki wdech, przy czym ciepłe powietrze wypełniło całą pojemność jego płuc, delikatny wietrzyk rozwiał mu włosy, chłodząc go jednocześnie. Poczuł się lekki jak nigdy i miał świadomość, że mógłby latać.
         Po pięciu minutach Shade trzepnął go mocno w potylicę, co wyrwało bruneta z letargu.
 - Ty, co ci? - spytał białowłosy, przekrzywiając głowę jak zaciekawiony pies.
 - To było dziwne uczucie - mruknął Azan, otrzepując się z piasku, co przypomniało Shade’owi pewne wydarzenie.
 - Właśnie, miałem się zapytać: Jesse’ego ciekawiło, jakim cudem przeżyłeś skok z wieży w zamku?
 - No wiesz… wtedy miałem już cząstkę mocy wiatru i kiedy spadałem, chciałem umieć latać. I jakoś tak przed upadkiem się zatrzymałem… Okazało się, że umiem latać. Taka niedorzeczna historyjka - dodał na zakończenie wyjaśnień, drapiąc się po głowie, po czym wybuchł śmiechem, widząc zaskoczoną minę Shade’a.
 - Dobra, ja nie skomentuję, ale to fajnie, że umiesz latać. Przyda się jak będziemy skakać z urwiska - roześmiał się po chwili białowłosy.
 - Nie będziemy skakać - uciszył go Azan, wracając do konia. - Wybacz, przyjacielu. Ta akcja z lwem to był wypadek…
         Ogier popatrzył na niego z lekkim wyrzutem, ale pozwolił się pogłaskać po nosie. Chłopcy wskoczyli w siodła i pogalopowali w kierunku domu.

         W tym czasie Alice oraz Jesse wciąż siedzieli w jednym miejscu, przy wejściu do Przesmyku Upiorów. Ruda wpatrywała się w słońce, które w tamtej chwili było w najwyższym punkcie na niebie. Jesse bardzo chciał już jechać dalej, ale ona mówiła mu, żeby się nie spieszyć.
 - Ciekawe, co teraz robią Arece i Deuce - westchnęła nagle, a łucznik popatrzył na nią.
 - Co cię to teraz obchodzi? - zdziwił się, ostrząc grot strzały.
 - Mają dzisiaj urodziny; powinni dobrze się bawić, a nie brać udział w niebezpiecznej misji - stwierdziła Alice z uśmiechem. Major Weizman zaśmiał się cicho i spojrzał w niebo.
 - No, to wszystkiego najlepszego chłopaki - mruknął, chowając strzałę do kołczanu. Wstał z kamienia i szybko osiodłał konie. Wskoczył na swojego wierzchowca, po czym kazał Alice zrobić to samo. Dziewczyna spojrzała na niego smutno i wsiadła na konia.
         Jesse ruszył przodem, wiodąc towarzyszkę w przesmyk. Jechali rozmawiają właściwie o niczym. Czasami Weizman mówił o czasach, w których nie wiedział o Ruchu Oporu; o tym jak żył spokojnie w domu, pomagając mamie w obowiązkach i opiekując się siostrą. Ruda co jakiś czas przerywała mu, wspominając jak bardzo chciałaby mieć młodsze rodzeństwo. Po godzinnych dyskusjach na temat rodziny, doszli do wniosku, że oboje bardzo tęsknią do rodziców. Alice spytała Jesse’ego, czy mogliby zadzwonić do bliźniaków, żeby złożyć im życzenia, a chłopak po krótkim namyśle stwierdził, że to dobry pomysł. Spojrzał na komunikator, jęknął głucho, po czym, nie wspominając koleżance o swoich obawach, nacisnął guzik, łączący go z Viole. Kilka minut czekali na połączenie, a w końcu, gdy już chcieli się rozłączyć, rozległ się głos siostry majora.
 - Słucham cię, braciszku? - zaświergotała radośnie, uśmiechając się do niego z ekraniku komunikatora.
 - Cześć, Viole! Możemy porozmawiać z bliźniakami?
         Panna Weizman pokiwała głową, rozpięła zegarek i podała go Deuce’owi, który uśmiechnął się, gdy tylko zobaczył Jesse’ego.
 ­- W czym możemy pomóc, majorze?! - spytali bliźniacy chórem. Arece przechylił się bratu przez ramię, a Alice zbliżyła się do łucznika, by również widzieć przyjaciół.
 - Najlepsze życzenia, chłopcy! - powiedziała wesoło z szerokim uśmiechem. Bliźniacy spojrzeli na siebie zaskoczeni, a po krótkim namyśle, również unieśli kąciki ust i odpowiedzieli.
 ­- Dzięki, Alice. Miło, że pamiętałaś! - rzucił Arece. - W sumie to sami zapomnieliśmy. Nawet większej różnicy nie widzę między osiemnastką a dziewiętnastką.
 - Ej, młody! - przerwał mu Deuce. - Pomyślicie sobie o różnicy wieku kiedy indziej. Na przykład jak już wszystko załatwimy i znajdziemy Gus’a.
 - A co się z nim stało? - zdziwiła się ruda, zerkając na Jesse’ego, który odwrócił głowę.
 - Wyłączył komunikator i Viole twierdzi, że coś mu się stało - wyjaśnił Arece, zaskoczony tym, że dziewczyna nic nie wiedziała. - Postanowiła, że znajdziemy nasze kamienie i wrócimy do kryjówki, żeby sprawdzić co się stało. I czemu Wraitha tam nie było.
 - Skąd wiecie, że go nie było? - spytała niespokojnie Alice. Major zdjął komunikator z nadgarstka, podał go dziewczynie i wyprzedził ją.
 - Viole twierdzi, że Wraith nigdy nie pozwoliłby skrzywdzić Gus’a, a ponieważ chłopak wpadł w kłopoty to proste, że nasz lider go zostawił - oświadczył Deuce beznamiętnym tonem. Jego szare oczy jednak mówiły Alice, że niepokoi się o przyjaciół, którzy zostali w lesie.
 - No, dobrze. Do zobaczenia w domu - uśmiechnęła się do nich wesoło.
 - Na razie… - pożegnali się bliźniacy i rozłączyli się. Ruda oddała komunikator Jesse’emu, patrząc na niego z wyrzutem. Zerknął na nią swoimi fioletowymi oczami, po czym uśmiechnął się przepraszająco. Jednak dziewczyna miała mu za złe, że nie powiedział jej o kłopotach w jakie mógł wpaść Gus. Jesse zagryzł wargę i zaczął snuć domysły, co mogło spotkać niebieskowłosego. Kiedy doszedł do najczarniejszych scenariuszy takich jak śmierć, Alice kazała mu się uciszyć. Przeprosił ją jeszcze raz i więcej się nie odezwał.
         Nie mówili nic do siebie przez długi czas, aż do zachodu słońca. Kiedy tylko złota tarcza zniknęła do połowy za skałami, Gehablish wyraziła obawę, że przed porankiem nie uda im się odnaleźć Rdzenia Ziemi. Jesse oświadczył, że mimo wszystko będą szukać bez ustanku, by jak najszybciej wrócić do kryjówki i poszukać Gus’a.
         Nagle koń Alice stanął na tylnych nogach, prawie zrzucając dziewczynę z siodła i pogalopował prosto w wielki kamień. Major Weizman spiął swojego ogiera, po czym pognał go za przyjaciółką. Tuż przed kamieniem, zeskoczył z konia i rzucił się na głaz, a wierzchowiec odbił w lewo i uniknął zderzenia ze skałą. Okazało się, że głaz jest wejściem do jaskini, u której wylotu stała Caramel. Alice nie było nigdzie widać, więc Jesse zaczął lekko panikować.
 - Tu jest mnóstwo trolli, ogrów i innych głupich futrzaków… Jeśli coś się jej stanie, dostanę po łbie jak nigdy - jęknął cicho, lecz nagle przed nim pojawiła się Alice.
 - Jess, chodź dalej! - zawołała, biegnąc w głąb jaskini. Chłopak ruszył za nią i dogonił ją w ciągu trzech minut. Kiedy zrównali się w biegu, spytał się jej, dlaczego w ogóle idą w ciemność nie wiadomo po co. Po tym pytaniu ruda przystanęła i spojrzała na niego. W mroku Jesse nie dostrzegł nic poza jej błyszczącymi, smutnymi oczami. Miała dokładnie taką samą minę jak podczas wejścia do tunelu pod polem, kiedy Shine chciała zawrócić do domu.
 - Czuję, że powinniśmy iść dalej - powiedziała twardo. Chłopak skinął głową, ufając całkowicie jej decyzji. Sam zastanawiał się czemu postanowił zdać się na instynkt ledwo znanej sobie dziewczyny, jednak nie miał dużo czasu na przemyślenia, ponieważ Alice ruszyła przed siebie, a on musiał ją gonić.
         Po długich jak godziny minutach wędrówki w milczeniu, ciemność jaskini stała mniej gęsta. W oddali pojawiło się słabe, drgające światło. Ruda stwierdziła, że blask ma równie pomarańczowy kolor co jej włosy. Nie powiedziała tego na głos, tylko przyspieszyła nieco, by szybciej zobaczyć źródło jasności.
         Wpadli do niskiej jaskini, na której środku stał postument, a na nim duży, oranżowy kamień szlachetny. To on tak jasno świecił, rozpraszając ciemności.
 - Co to jest? - spytała zauroczona Alice, mrugając szybko powiekami.
 - Wydaje mi się, że to właśnie Rdzeń Ziemi - szepnął Jesse, wpatrując się w kamień z widocznym zachwytem. - Jest piękny.
 - Jak cud świata - przytaknęła ruda, wzdychając cicho. Podeszła do postumentu i chwyciła kamień w palce. Klejnot natychmiast rozpłynął się, wpływając w dłoń dziewczyny.
         Zapadła ciemność, w której Jesse i Alice mogli otrząsnąć się po tak pięknym widoku. Kilkanaście minut później ruda zapytała:
 - Jesse, czy wiesz może jak wrócić na zewnątrz? - spojrzała na niego z niepokojem. Łucznik uśmiechnął się, po czym zrezygnowany opuścił ramiona i pokręcił ponuro głową.
 - Ni w cholerę, nie mam zielonego pojęcia - oświadczył zirytowanym głosem, zdając sobie sprawę, że dziewczyna nie widziała tego gestu. - Strasznie tu ciemno, więc drogi nie znajdziemy przez długi czas.

 - Nie strasz mnie. Musimy wyjść i pomóc Gus’owi - jęknęła zdenerwowana Gehablish. Jesse poklepał ją po ramieniu, chwycił za rękę i poprowadził w głąb korytarza, modląc się w duchu, żeby wyjść cało z tego kamiennego grobowca. “Ciemność jest przeszkodą dla ziemi”, stwierdził w myślach, ale na głos nie powiedział nic, by nie wzbudzać u Alice niepotrzebnej paniki. 

14.10.2014

Rozdział XVIII: Tożsamość Blacka

Oto przed Wami kolejny rozdział króliczki ^.^
Tym razem opis zdobycia Rdzenia Wody i malutka nieprzyjemność ze strony Masona.
Zapraszam, kochani :*

---------------------------------------------------------------

         W ciszy panującej w Przesmyku Upiorów Mason słyszał doskonale cichy oddech Shine i bicie własnego serca. Powietrze było gęste i jakby zamglone, lecz wciąż można było wszystko zobaczyć bez przeszkód. Wierzchowiec chłopaka jechał powoli, a echo uderzeń kopyt odbijające się między skałami, wydawało się dźwiękami wody kapiącej w jednej z jaskiń. Shine wpatrywała się w plecy przyjaciela, zbierając w sobie odwagę, by się odezwać. Kiedy wreszcie miała zadać nurtujące ją pytanie, Mason westchnął ciężko i zatrzymał konia.
 - Co się stało? - spytała dziewczyna, chociaż wcale nie o to chciała zapytać. Chłopak spojrzał na nią i uśmiechnął się.
 - Nic wielkiego - odparł luźnym tonem, po czym znowu ruszył. Jechali chwilę w milczeniu, a on ponownie się odezwał: - Shine… chciałbym cię przed czymś ostrzec.
 - Przed czym? - zaciekawiła się brunetka, zrównując się z nim w trakcie jazdy. Jego przymknięte oczy mówiły jej, że to coś poważnego i powinna posłuchać wszystkich wskazówek jakich chłopak zamierzał jej udzielić.
 - Przed wilkołakami. Jest ich tu mnóstwo, ale jeden z nich jest wyjątkowo groźny…
 - Jak on wygląda?
 - Ma czarną sierść, bardzo długie kły, czerwone ślepia - opisał krótko potwora brunet i dodał: - Ale jego głównym znakiem rozpoznawczym jest trójkąt wypalony na łopatce. Nie ma problemu z dostrzeżeniem go, więc jeśli coś cię napadnie i to będzie ten wilkołak, atakuj bez wahania. Zabij go na miejscu. Przebij włócznią jego serce, nie przejmuj się jego wyciem, skomleniem ani tym co być może potem nastąpi. Kiedy tylko go zranisz, uciekaj jak najdalej. Jak najszybciej możesz…
 - A ciebie ze mną nie będzie? - spytała zdziwiona Shine. Przecież on jej nie zostawi, prawda? W końcu Wraith wydał rozkazy, a Mason nie może ich złamać. Albo może? Przecież to Mason Black, wielka szycha czarnego rynku, która ma gdzieś zasady i to co mówią inni. Shine przełknęła ślinę i popatrzyła na przyjaciela wyczekująco. Brunet uśmiechnął się smutno.
 - Prawdopodobnie nie… Chciałbym coś załatwić i muszę cię zostawić - powiedział ponuro. Miał nadzieję, że dziewczyna się nie obrazi za tę nagłą wiadomość, że noc spędzi sama bez ochrony. Spojrzał na nią przepraszająco, zaciskając usta. Shine chwilę trawiła tę wiadomość, po czym powoli kiwnęła głową.
 - No… dobrze. Ale rano wrócisz, tak? - upewniła się drżącym głosem, na co Mason wybuchł śmiechem i pokiwał głową.
 - Jasne, że tak! Nie zostawię cię tutaj bez opieki na nie wiadomo jak długo… chyba, że oczywiście ten wilkołak cię napadnie i uciekniesz. Wtedy cię nie znajdę i będziesz musiała wezwać Jesse’ego albo Shade’a. Weź mój komunikator.
         Podał jej zegarek. Zapięła go sobie na nadgarstku i spojrzała na ekran. Zdziwiło ją to, że zdjęcia wszystkich są podświetlone, ale ikona Gus’a jest czarna. Pokazała to Masonowi, który zaklął siarczyście i zamyślił się. “Gus, w coś ty się wpakował? I gdzie był Wraith, kiedy wpadłeś w kłopoty?”, zastanawiał się brunet, zaciskając zęby. Shine przerwała jego rozmyślania.
 - Kim była Ewen? - spytała szybko, chcąc odwrócić wzrok zanim na nią spojrzał, jednak on podniósł oczy nim skończyła mówić. Jego źrenice rozszerzyły się, a niebieskie tęczówki stały się ledwo widoczne. Zacisnął usta i pięści tak mocno, że aż pobielały, a paznokcie przebiły skórę po wewnętrznej stronie jego dłoni. Kilka kropel krwi spłynęło mu po palcach, a potem Mason rozluźnił się i odetchnął.
 - Ewen była moją narzeczoną… - powiedział szeptem. Shine zagryzła wargę. Była pewna, że go uraziła, ale on nie pokazał po sobie nic takiego, tylko dalej kontynuował. - W zeszłym roku na urodzinach Wraitha oświadczyłem się jej, a ona się zgodziła. Ustaliliśmy datę ślubu, ale poszła na patrol… i ją zabili. Nie zapomnę jak podrzucili nam jej ciało. Gdyby nie Shade prawdopodobnie nie byłoby mnie tutaj.
 - Próbowałeś się zabić? - spytała Shine, lecz on pokręcił głową.
 - Nie do końca. Zrobiłem coś co mogło mnie zabić, ale nie musiało.
 - A co takiego?
 - Nieważne. Ważne, że żyję. Jedźmy dalej, zatrzymamy się przy rzece. Muszę się zamoczyć, potrzebuję wody.
         Shine nie drążyła dłużej tego tematu, widząc, że Mason nie ma ochoty więcej odpowiadać. Podróżowali dalej w milczeniu, aż do końca przesmyku, gdzie płynęła wartka rzeka. Był tam również mały wodospad. Mason rozsiodłał konia i pozwolił mu się luźno paść. Shine zrobiła to samo, po czym poszła do rzeki się napić wody. Black zdjął marynarkę, koszulę i spodnie i wskoczył do wody. Podszedł pod wodospad, odrzucając głowę do tyłu. Mokre włosy wydłużyły się nieco, ale wciąż były krótkie za to już nie tak potargane. Woda spływała po jego bladej skórze. Shine zapatrzyła się na niego. Dopiero teraz zobaczyła, że chłopak jest bardzo dobrze zbudowany i doskonale widać zarysy jego mięśni. Westchnęła rozmarzona, ale prawie natychmiast się opanowała, kiedy zobaczyła na łopatce chłopaka trójkąt.
 - Mason! - krzyknęła. Chłopak odwrócił się do niej zaskoczony, po czym spojrzał na słońce, które właśnie zaszło. Zamiast niego na niebo wstąpił jasny, pełny księżyc. W jego oczach rozbłysły iskry szaleństwa, a kły się wydłużyły.
 - Shine, uciekaj! - wrzasnął zanim upadł na kolana, przeszywany na wskroś bólem tysiąc razy większym niż uderzenia tonowego młota w kręgosłup. Wszystkie mięśnie chłopaka naprężyły się niebezpiecznie, tak bardzo, że skóra na jego ciele zaczęła pękać. Jednak nie płynęła krew tylko woda. Pod pierwszą warstwą naskórka była druga, grubsza skóra pokryta rzadką, długą, czarną sierścią. Źrenice Masona zwęziły się do zera, a tęczówki zmieniły kolor na krwistoczerwony jak u Shade’a. Ramiona i nogi chłopaka pogrubiały i pokryły się sierścią, paznokcie poczerniały i wydłużyły się w mocne, ostre pazury, które z pewnością rozorałyby skórę nosorożca bez większego problemu. Z jego gardła wydobył się wściekły charkot. Kiedy zwrócił na dziewczynę wygłodniały wzrok, Shine poderwała się i rzuciła się między skały przesmyku. Wilkołak zawył, po czym skoczył za nią.
         Brunetka biegła po luźnych kamieniach, co chwila potykając się i przewracając. W jednej ręce ściskała trzon włóczni, a drugą ocierała spocone czoło, zostawiając na nim ślady krwi, która płynęła z rozciętej przez gruz skóry dłoni. Nagle przyszedł jej do głowy pomysł. Wbiła włócznię wysoko w skałę i podciągnęła się w górę. Opierając się dłońmi o ścianę, stanęła chwiejnie na włóczni, mając nadzieję, że jest poza zasięgiem przyjaciela-wilkołaka. Jednak się pomyliła. Kiedy tylko potwór dobiegł do miejsca, w którym Shine wspięła się na skałę, powęszył chwilę, po czym skoczył w górę. O mały włos nie zanurzył zębów w nodze dziewczyny, która krzyknęła i podciągnęła się jeszcze wyżej, pozostawiając swoją jedyną broń daleko pod sobą. Dłonie i kolana bolały ją od obtarć i ran, lecz dążyła cały czas w górę by uniknąć pewnej śmierci w kłach Masona. Nie wiedziała czy ucieka, bo boi się zginąć czy też ze względu na przyjaciela, który zapewne po odzyskaniu normalnej postaci, obwiniałby się i popełniłby samobójstwo. Serce waliło jej w piersi, jakby miało ochotę wyskoczyć i nadziać się prosto na ostre zęby wilkołaka. Potwór jak się okazało zachował spryt Masona, ponieważ wbiegł na ścieżkę i w ciągu kilku minut znalazł się na szczycie przesmyku. Shine zatrzymała się w połowie ściany, by nie zbliżać się za bardzo ani do dna wąwozu, ani do szczytu. Przycisnęła się do zimnej skały i odetchnęła głęboko.
 - Nie przeżyję tej nocy… - jęknęła do siebie, słysząc nad sobą dyszenie potwora. - Nie dam rady… potrzebuję pomocy… Wiem!
         Uważając żeby nie stracić równowagi, nacisnęła na komunikatorze guzik łączenia z ostatnim rozmówcą. Rozległ się krótki sygnał łączenia, po czym usłyszała głos Shade’a.
 - May, co jest…? O, to ty Shine! Czemu ty? - zdziwił się Prive.
 - Mam kłopoty… Mason jest wilkołakiem i właśnie usiłuje mnie zabić - wydyszała, zerkając w górę. Potwór wciąż tam stał i patrzył na nią czerwonymi ślepiami.
 - Myślałem, że jesteś odważna! - wtrącił się Azan, zaglądając białowłosemu przez ramię. - Skop mu zad i uciekaj.
 - Jestem odważna, młotku! Ale nie głupia - warknęła do bruneta przez zaciśnięte zęby.
 - Dobra, nie odzywam się już…
 - I dobrze, Azan - mruknął Shade, przymykając oczy. - Co ja ci mogę poradzić? Musisz siedzieć na tej skale do rana, aż znowu się przemieni.
 - Dobra, to kończę. Dzięki za pomoc - westchnęła Shine, rozłączając się. Gdyby nie to, że była przestraszona, zmęczona i poraniona, zaczęłaby się wściekać na Prive’a. Zerknęła w górę, po czym osunęła się kawałek w dół. Wilkołak czekał na to i natychmiast skoczył w dół. W chwili gdy potwór wylądował na ziemi, Shine wyrwała swoją włócznię ze skały, która zaczęła walić się na potwora. Dziewczyna uciekła w bok, upadając skulona na ziemię, osłaniając głowę rękoma. Zacisnęła zęby w obawie, że Masonowi stanie się nieodwracalna krzywda, ale wiedziała, że nie miała wyjścia, jeśli chciała przeżyć. Była pewna, że nie utrzymałaby się długo na ścianie. Usłyszała żałosny skowyt wilka, ale nie odwróciła się. Dopiero gdy kamienie przestały się toczyć i kruszyć, brunetka wstała, by spojrzeć na efekt swojego planu. Wilkołak leżał przygnieciony skałami, poruszając nieznacznie łapami, a w jego oczach malował się ból.
 - Mason, przepraszam cię - szepnęła głaszcząc go po głowie. Przez sekundę wilkołak szczerzył kły i chciał ją ugryźć jednak odezwała się w nim maleńka część człowieka, którym był wcześniej. Zamknął pysk i pozwolił się głaskać. Dawało mu to pewną radość. Shine siedziała przy nim całą noc.

         Około szóstej nad ranem księżyc schował się za horyzont i pojawiło się słońce. Wilkołak rozbłysnął jasnym światłem, a po chwili na jego miejscu leżał Mason. Chłopak otworzył oczy i popatrzył na przyjaciółkę, która spała oparta o jego ramię.
 - Jak mi łeb nawala… - jęknął, siadając i przecierając oczy. Bolała go nie tylko głowa, ale także plecy i kostka. Próbował sobie przypomnieć, co działo się w nocy, lecz nie mógł. Jak zawsze nie pamiętał nic po przemianie. Ostatni obraz w jego głowie to Shine, rzucająca się do ucieczki.
 - Shine! - mruknął, potrząsając przyjaciółką. Dziewczyna nie poruszała się, więc przez chwilę chłopak bał się, że ją zabił, jednak ona obudziła się po dwóch minutach.
 - Mason, jak się czujesz? - spytała cicho, przecierając oczy. Chłopak ucieszył się niewyobrażalnie i rzucił się jej na szyję. Ścisnął ją bardzo mocno, śmiejąc się i płacząc z radości.
 - Nawet nie wiesz jak mi dobrze! - zawołał rozanielony. - Tak mi lekko, że oboje żyjemy, że wiesz kim jestem, że udało ci się mnie oswoić. Jak to zrobiłaś?
 - Ja nawet nie wiem - uśmiechnęła się Shine, odpychając go delikatnie od siebie. - Nie wydaje mi się, że to moja zasługa. I tak chciałeś mnie zaatakować, ale nie zrobiłeś tego. Twoje człowieczeństwo…
 - Proszę, nie truj o człowieczeństwie ani o silnej woli… Starczy mi, że Gus się bawił w mojego psychologa.
 - On wiedział? - zdziwiła się dziewczyna. - Myślałam, że nikomu o tym nie mówiłeś.
 - Jak mogłem mu nie mówić skoro on też był świadkiem mojej przemiany? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
 - I go nie zaatakowałeś? Mnie chciałeś zabić…
 - Nie wiedziałem, że mnie widzi. Dopiero po pełni powiedział, że wie wszystko. Nawet nie wiesz, jak się cieszę. Nie pogryzłem cię, a wydaje mi się, że mógłbym cię zamordować.
 - Skończmy ten temat - poprosiła Shine, widząc, że chłopak ledwo powstrzymuje łzy radości. - Chodźmy szukać Rdzenia.
 - Miałaś przejąć energię wody, prawda?
 - Tak mi się wydaje. Dlaczego pytasz?
 - Widziałem szafir na szczycie tej skały. Zanim się zmieniłem… błyszczał tam, ale nie chciałem tam iść zanim się przemieniłem. Bałem się, że nie zdążmy zejść.
 - Chodźmy, May.
 - Racja, trzeba się pospieszyć jeśli chcemy pomóc Gus’owi.
         Przyjaciele wrócili nad rzekę, gdzie znaleźli swoje konie. Shine zdziwiła się, że nie uciekły, spłoszone przez wilkołaka, na co Mason odpowiedział jej, że są specjalnie przygotowane do takich sytuacji. Żeby jeźdźcom nic się nie stało, gdy coś ich zaatakuje. Chłopak szybko osiodłał konie. Oboje wskoczyli w siodła i ruszyli galopem na szczyt skały, gdzie zobaczyli lśniący, granatowy kamień.
         Shine otworzyła szeroko oczy i prawie rozpłynęła się z zachwytu nad pięknem drogocennego klejnotu. Mason zszedł z konia i podał przyjaciółce rękę, pomagając jej zejść z wierzchowca. Uśmiechnęła się do niego, po czym ruszyła powoli w stronę szafiru. Jej oczy błyszczały z podniecenia, prawie tak samo jak klejnot w ciepłych promieniach słońca. Światło przechodziło przez kamień, rzucając na ziemię granatowe błyski, padające czasami na dwójkę przyjaciół. Mason stał przy koniach i patrzył za Shine, która zbliżyła się do szafiru i miała go już na wyciągnięcie ręki. Sięgnęła, lecz w tym momencie zaczął dąć niesamowicie silny wiatr. Ponieważ dziewczyna była dość szczupłą i drobną osóbką, jeden silniejszy podmuch wystarczył, by zepchnąć ją na sam skraj urwiska. Przewróciła się i prawie stoczyła po zboczu, lecz na szczęście Mason zdążył szybko zareagować i doskoczył do niej zanim spadła. Złapał ją mocno za nadgarstek i odciągnął od urwiska. Wiatr nadal wiał jak wściekły, usiłując zrzucić przyjaciół, by nie pochwycili klejnotu, jednak Mason oparł się jego sile. Pochylając głowę i trzymając Shine za ramiona, doszedł do szafiru i oddzielało ich od niego zaledwie trzydzieści centymetrów. Dziewczyna odwróciła głowę, wtulając twarz w ramię przyjaciela i wyciągnęła rękę po kamień. Chwyciła go pewnie, a w tej samej chwili wiatr ucichł. Black puścił dziewczynę i usiadł na ziemi, starając się złapać oddech, zaś Shine wpatrywała się chwilę w klejnot, który nagle zamienił się w błękitną mgłę i wpłynął jej do ust, jednocześnie napełniając ją całą energią Rdzenia Wody. Jej liliowe oczy wyglądały jakby wypełniły się wodą; szalejącym sztormem. Uśmiechnęła się radośnie i zwróciła ku Masonowi, który wyciągnął do niej ręce. Ujęła jego dłonie w swoje, patrząc na niego rozradowana. Stali tak przez kilkanaście minut, wpatrując się w siebie, po czym chłopak stwierdził, że powinni wracać do kryjówki i sprawdzić, co się stało z Gus’em.

13.09.2014

Rozdział XVII: Płonąca woda

Dobra, Misie-tulisie :) W tym rozdziale nasi kochani przyjaciele zdobędą pierwszy Rdzeń, a więc fabuła w końcu ruszyła dalej xD Bijcie pokłony.
A nie przedłużając, zapraszam do czytania :)
(UWAGA: rozdziały będą pojawiały się do stycznia tak regularnie jak do tej pory. Potem będzie ich mniej, aż do kwietnia, kiedy to skończą się ukazywać. A to z racji tego, że mam matury x.x)

--------------------------------------------

         - Gus… - jęknęła Lisa, patrząc na swój komunikator. Kiedy z nikim się nie łączyła na ekranie wyświetlały się zdjęcia jej towarzyszy z Ruchu Oporu. Obraz z daną osobą stawał się czarny, gdy określony komunikator został zniszczony. Donnie trzymający latarkę, spojrzał jej przez ramię i spytał, o co chodzi. Dziewczyna poprawiła okulary na nosie.
 - Coś złego się stało - odpowiedziała cicho. - Gus nigdy nie wyłączał komunikatora, ani nie pakował się w kłopoty, wymagające wezwania pomocy.
 - Jak to wezwania pomocy? Znaczy, że jeśli jego zdjęcie zniknęło, to potrzebuje pomocy? - spytał Donovan, a Lisa przytaknęła.
 - Mniej więcej. Umówiliśmy się, że jeśli się całkowicie rozłączymy, to znaczy, że mamy kłopoty.
 - Wróćmy i mu pomóżmy. To nasz przyjaciel, tak trzeba - stwierdził blondyn, lecz niebieskowłosa tym razem pokręciła głową.
 - Nawet jeśli, to my mamy własną misję i nie możemy z niej rezygnować przez to, że on ma kłopoty - oświadczyła chłodnym głosem, chociaż sama miała wielką ochotę zawrócić i poszukać niebieskowłosego.
 - Więc szybko znajdźmy ten Rdzeń Ognia i ruszajmy mu na ratunek.
         Lisa popatrzyła na niego z radością.
         Od kilku godzin szli przez jaskinię w skale wapiennej i wciąż nie widzieli wyjścia, choć według urządzeń namierzających Lisy już dawno powinni być w porcie. Blondyna niepokoiła ta sytuacja, zwłaszcza, że nad nimi na stalaktytach siedziały małe, chude stworzonka o biało-błękitnej skórze. Brzytwostwory, o których opowiadał Mason wcale nie wyglądały na groźne i “upierdliwe”, ale Donnie wolał nie przekonywać się na własnej skórze jak ostre są ich ramiona. Lisa podzielała jego zdanie w stu procentach. Ją również martwiło ich obecne położenie, ale nie chciała poruszać tego tematu. Bała się, że wybuchnie płaczem jeśli tylko zacznie się użalać, więc wolała milczeć. Niestety Donovan nie pomyślał o takim przebiegu zdarzeń i zagadnął:
 - Co jeśli się zgubiliśmy i nie wyjdziemy? - zapytał cicho, a dziewczyna zgromiła go wzrokiem. Nie chciała odpowiadać na to pytanie, ale zrobiła to.
 - Jesteśmy skończeni. Shade powiedziałby, że wpadliśmy jak śliwki w kompot, ale ja nie za bardzo rozumiem takie powiedzenie. W końcu śliwki powinny lubić kompot.
 - Zależy jaki kompot - zaśmiał się blondyn wesoło. - Jeśli truskawkowy to go polubią, jeśli śliwkowy to raczej nie.
 - Wiesz co, zabawny jesteś - powiedziała z szerokim uśmiechem Lisa. Donovan złapał ją w pół i zaczął łaskotać po bokach, a dziewczyna śmiała się głośno, prosząc go żeby przestał. Wylądowali na ziemi śmiejąc się wesoło, zaś latarka poturlała się w kąt. Kiedy coś cicho stuknęło i rozległ głuchy łomot, Donovan oraz Lisa natychmiast się zerwali, rozglądając się dokoła. Zrobiło się ciemno, ponieważ latarka wpadła w szczelinę skalną i zgasła. Blondyn rozpalił małą kulę ognia, a po chwili stwierdził, że jednak wolał, gdy nic nie widział. Byli otoczeni przez brzytwostwory, których zęby, oczy i ostrza połyskiwały złowrogo w świetle.
 - Ojej! - wymsknęło się chłopakowi, który zasłonił Lisę ramionami, wyciągając jednocześnie swój czerwony miecz. Dziewczyna szybko sięgnęła na plecy i ściągnęła z nich kuszę oraz strzały.
 - Atakuj z rozwagą i nie tnij na ślepo - poradziła przyjacielowi półgębkiem. Skinął głową, a w chwili gdy brzytwostwory zaatakowały, padł na kolana, wykonując jednocześnie obrót, czym rozciął tuzin potworów na pół. Lisa pochwaliła go w myślach, strzelając jak najszybciej potrafiła.
         Bronili się i atakowali przez piętnaście minut, aż nagle dziewczyna upadła na ziemię raniona po kostkach i łydkach ostrymi brzytwami. Krew płynęła powoli z ran i Lisa była bezbronna nie mogąc się podnieść. Donovan spojrzał na nią zaniepokojony, co potwory wykorzystały i jego również pocięły. Chłopak upadł, uderzając głową o skałę, ale nie stracił przytomności ani czujności. Za każdym razem, gdy brzytwostwór podbiegał do niego, on uderzał mieczem lub pięścią. Doczołgał się do przyjaciółki i ją również osłaniał. Niebieskowłosa skuliła się tuż przy nim, czując się okropnie, że wykorzystuje jego obecność jako tarczę, ale wiedziała, że inaczej nie przeżyje. Nagle coś przyszło jej do głowy. Podsunęła Donovanowi pomysł, by użył ponownie swoich mocy. Chłopak spojrzał na nią jak na szaloną, ale postanowił spróbować. Wiedział, iż nie panuje do końca nad ogniem, lecz wiedział również, że inaczej nie uda im się przeżyć. W chwili, gdy stwory zaatakowały od chłopaka wybuchły płomienie, paląc wszystko, co było w polu rażenia. Jedynie Lisy ogień nie ruszał, tylko zgrabnie ją omijał. Brzytwostwory paliły się żywcem, wyjąc i skrzecząc żałośnie. Zapach ich zwęglonych ciał był nieprzyjemny, niezwykle ostry, a dym szczypiący w oczy i dławiący. Kiedy zapadła cisza, ogień opadł pozostawiając po sobie jedynie złocistą poświatę, rozświetlającą jaskinię. Donovan spojrzał na Lisę z niepokojem, po czym opadł na ziemię z zamkniętymi oczami. Czuł krople potu, spływające mu po czole. Niebieskowłosa obróciła go na plecy, kładąc sobie jego głowę na kolanach. Wyciągnęła z torby butelkę wody i zaczęła polewać zgrzanego i rozpalonego blondyna. Ciecz od razu przy zetknięciu z gorącą skórą chłopaka zmieniała się w parę i z sykiem ulatywała w powietrze. Lisa odgarnęła przyjacielowi włosy z czoła i zaczęła cicho śpiewać. Donovan, zmęczony i uspokojony jej delikatnym głosem, zasnął.

         Godzinę po walce Donnie obudził się i podniósł na ręce. Spojrzał na Lisę zamroczonym wzrokiem, a dziewczyna uśmiechnęła się do niego.
 - Jak się czujesz, Don? - spytała zatroskanym głosem. Podeszła do przyjaciela, podając mu butelkę z zimną wodą. Chłopak szybko odkręcił korek i łapczywie wypił całą zawartość kilkoma łykami. Otarł usta i odetchnął głęboko.
 - Lepiej niż gorzej - powiedział Donovan przez zaciśnięte gardło. - Masz jeszcze trochę wody?
         Lisa zaśmiała się cicho i podała mu kolejną butelkę. Blondyn wypił jej zawartość na raz, po czym uśmiechnął się szeroko i rozejrzał dokoła. Podczas jego chwilowej nieświadomości, niebieskowłosa zrzuciła wszystkie zwęglone ciała brzytwostworów na jedną stertę. Zdążyła się również uczesać, obmyć twarz i włączyć sobie laptopa, by zbadać całą sytuację z zaginionym portem. Z jej badań wynikło, że znajdują się pod nim. Kiedy Donnie zapytał jak to możliwe, odpowiedziała mu cisza. Lisa nie potrafiła tego wyjaśnić, jednak podejrzewała, że mają z tym związek burze piaskowe, które usypały wzgórze, które stwardniało tworząc tę skałę.
 - Przecież to proces na setki, może nawet tysiące, lat - nie zgodził się Donnie. - Nie możliwe, żeby w ciągu roku, półtora, powstała tak wielka skała, by zmieścił się na niej port. Z resztą, po co budować port, który dostęp do morza ma dwieście metrów w dół, a nie tuż przy dokach?
 - Wiesz… w Lesie panują inne prawa niż u ciebie na zewnątrz - przypomniała mu Lisa. - U nas taka jest właśnie logika myślenia budowlanych.
 - No, to co robimy? - spytał Donovan, nie chcąc kontynuować tej rozmowy.
 - Idziemy w górę - zarządziła Lisa władczym tonem, jakiego blondyn jeszcze u niej nie słyszał. Wyciągnęła z torby duży pistolet, z którego strzeliła w niski strop. Sufit pękł na pół tworząc dla nich wąskie przejście. Donnie oraz Lisa wspięli się sprawnie po ścianie i wyszli na środek ruchliwego portu.
         Na ulicy było mnóstwo zabieganych ludzi, a wokoło czuć było zapach potu oraz świeżych ryb. Donovan zatkał sobie nos i zmarszczył brwi.
 - Fuj! Cuchnie tutaj jak na śmietniku… - poskarżył się koleżance, która spojrzała na niego znad okularów i pokręciła głową.
 - To port, tutaj zazwyczaj śmierdzi. Nie przejmuj się; wynajmiemy łódkę i wypłyniemy w morze - powiedziała szybko. Chłopak popatrzył na nią z niepokojem. Miał nadzieję, że dziewczyna umie pływać, a ona jakby czytała mu w myślach, uśmiechnęła się szeroko.
 - Gdybym miała się utopić, przysłałabym tu Shade’a albo Jesse’ego. Wpław nie dam rady, ale łódką z przyjemnością. Nie mam zamiaru z niej wypadać.
         Jej słowa uspokoiły blondyna i rozwiały wszystkie jego obawy. Lisa złapała go za rękaw kurtki, po czym pociągnęła w stronę pomostu. Stał tam mężczyzna w średnim wieku o jasnorudych włosach i brązowych oczach. Gdy tylko zobaczył niebieskowłosą jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
 - Lisa, il mio cliente preferito (Lisa, moja ulubiona klientka) - roześmiał się, rozkładając szeroko ramiona. Dziewczyna uściskała go i pocałowała w oba policzki.
 - Ernesto, sono felice di rivederti (Ernesto, miło cię znowu widzieć)  - cofnęła się kilka kroków. Donnie ni w ząb nie rozumiał co powiedziała jego koleżanka, a ona nawet na niego nie spojrzała.
 - Come posso aiutarla? (Jak mogę ci pomóc?)
 - Ho bisogno di una barca, Ernesto. Lo porto un amico al mare. (Potrzebuję łodzi, Ernesto. Muszę zabrać przyjaciela na morze)
 - Certo, tesoro. Prendi questo per primo. Oggi gratuito. (Jasne, kochana. Weź tę pierwszą. Dziś jest wolna)
 - Grazie, amico. (Dzięki, przyjacielu)
         Lisa skończyła rozmowę, pocałowała Ernesto w policzek i zabrała Donovana do niewielkiej, niebieskiej łodzi z masztem i żaglem. Blondyn uśmiechnął się nieznacznie, a gdy odwiązywał linę od brzegu pomostu, zapytał o język w jakim dziewczyna rozmawiała ze sprzedawcą żaglówek.
 - To włoski. Uczyłam się go jako małe dziecko. W sumie, Ernesto to mój przyszywany brat - powiedziała i nagle posmutniała. - Zawsze byliśmy wobec siebie szczerzy, a teraz muszę go okłamywać. Nic nie wie o Ruchu Oporu. Wraith kazał nam unikać rozgłosu i nie mieszać w to najbliższych, ponieważ…
 - … protektor mógłby to wykorzystać przeciwko wam - dokończył Donovan, kiwając ze zrozumieniem głową. Lisa uśmiechnęła się i podała mu wiosła. Chłopak odetchnął i zaczął wiosłować.
         W krótkim czasie port prawie całkowicie zniknął im z oczu. Ramiona Donnie’ego całkiem zesztywniały od wysiłku, ale on nic nie powiedział, nie chcąc okazywać słabości przed przyjaciółką. Na jego nieszczęście - lub szczęście - dziewczyna zobaczyła krople potu na jego czole i kazała mu chwilę odpocząć, proponując, że teraz ona powiosłuje. Blondyn z wdzięcznością odłożył wiosła i odetchnął.
 - Boże, jak daleko umieściłeś ten Rdzeń? - mruknął, ocierając czoło dłonią.
 - Tam! - zawołała Lisa, wskazując wodę kilkanaście metrów od nich. Jej tafla jarzyła się czerwonym blaskiem, a nad nią krążył błyszczący jak brokat pyłek. - To musi być rdzeń.
         Donovan spojrzał w tamtą stronę i nagle coś go przydusiło. Poczuł wielką, oślizgłą kulę w gardle, a oczy zaszły mu mgłą.
 - Don! - zaniepokoiła się niebieskowłosa, kładąc go na ławce. Zacisnęła zęby, czując, że coś niedobrego się dzieje. Chłopak gwałtownie pobladł, a co gorsza z nosa popłynęła mu krew. “Co robić?! Co robić?! Cholera, jak mu pomóc?!”, zaczęła panikować Lisa, starając się zatrzymać krwawienie. Przyłożyła mu mnóstwo chusteczek do nosa i rzuciła się do wioseł, by dopłynąć jak najszybciej do Rdzenia.
         Niebo pokryło się grubymi, szarymi, ciężkimi chmurami burzowymi, z których zaczął kropić deszcz i bić pioruny. Wiatr wzmagał się z każdą sekundą, a fale robiły cię coraz ciemniejsze i wyższe. Miotały łódką na wszystkie strony, to oddalając ją to przybliżając do czerwonego światła. Lisa była wściekła, zmęczona i przerażona; chciała jak najszybciej wrócić do portu, ale wiedziała, że nie może zawrócić nawet jeśli życie Donnie’ego jest zagrożone. Miała ochotę zignorować rozkazy Wraitha i zalecenia pozostałych, jednak nie zrobiła tego. Odkąd komunikator Gus’a się wyłączył, czuła, że wszystko się sypie i już wkrótce ktoś zginie. Nie chciała, by był to Donnie ani Sepulcher, ani żaden z jej innych przyjaciół. Kiedy ponownie zerknęła na blondyna, jej oczy zaszły łzami. Znowu odwróciła się i spojrzała w kierunku Rdzenia. Chłopak chwycił ją za nadgarstek, podnosząc się z trudem.
 - Leż, Don. Nie możesz wstawać - jęknęła przestraszona. Pokręcił głową i wykrztusił:
 - Wrzuć mnie do wody… muszę zanurkować po Rdzeń… - oznajmił bardzo słabym głosem. Dziewczyna oczywiście oponowała.
 - Nie możesz, jesteś zbyt słaby. A z resztą tu są rekiny… jeśli poczują krew, na pewno nie przeżyjesz…
 - Musisz mi pomóc… pomóż mi wskoczyć… - wycharczał dławiąc się krwią, spływającą mu z nosa i zalewającą mu usta.
 - Nie! - krzyknęła zdenerwowana. - Nie pomogę ci! Nie chcę być winna twojej śmierci! Wraith by mnie zabił, gdybym ci na to pozwoliła!
 - Lisa, dam radę… obiecuję, będzie dobrze. Pomóż mi…
 - NIE! Nie dociera?! Zginiesz! A ja nie chcę brać w tym udziału! - wrzasnęła, ale zanim dodała coś jeszcze Donovan zakrył jej usta dłonią. W tym momencie niebo przecięła błyskawica, rozjaśniając szarość najbliżej okolicy. Woda zrobiła się jeszcze bardziej wzburzona, a tuż pod łodzią utworzył się wir, ciemniejący z każdym metrem, jakby zapraszający blondyna do siebie. W seledynowych oczach przyjaciela Lisa dostrzegła upór i łzy. Nie chciała się zgodzić na jego skok, ani mu w tym pomagać, więc pokręciła głową. Donovan pochylił się.
 - Dobrze… więc tylko poczekaj tu na mnie - poprosił ledwo dosłyszalnym głosem. Lisa spojrzała na niego zaskoczona i nim zdążyła coś powiedzieć albo zrobić, chłopak przeskoczył przez burtę łodzi i zanurzył się w ciemnych odmętach morza, które z chwilą zanurkowania blondyna, uspokoiło się. Chmury zniknęły i słońce znów zaczęło świecić. Lisa wychyliła się za burtę, starając się wypatrzeć Donovana. Jednak nie udało się jej to. Woda wciąż była mętna i ciemna. Po policzkach dziewczyny popłynęły łzy. Zdjęła okulary, przecierając oczy. Zakryła usta dłonią i zaczęła histerycznie szlochać. Bała się niewyobrażalnie. Teraz, gdy morze było spokojne, mogły pojawić się również syreny, które były większym zagrożeniem niż sztorm i rekiny razem wzięte. Z rozpaczą Lisa usiadła z twarzą ukrytą w dłoniach, postanawiając zaufać Donovanowi i poczekać na niego.

         Donnie opadał powoli na dno morza. Chociaż na powierzchni woda wyglądała na brudną i mętną, teraz wydawała mu się krystalicznie czysta i przejrzysta. Doskonale widział połyskujące kamienie na piaszczystym spodzie oraz zielone wodorosty, falujące gdy tylko silniejszy pływ prądu morskiego się pojawiał. Najpiękniejszym widokiem jednak był duży rubin, otoczony ławicami srebrnych rybek. Donovan wypuścił bąbelki i popłynął w kierunku szlachetnego kamienia. Z każdym metrem, który przybliżał go do Rdzenia, czuł, że wzbiera się w nim większa siła oraz energia. Krew przestała płynąć mu z nosa, a ból ramion i pleców nagle ustąpił. “Piękny podwodny świat”, pomyślał Donovan, wyciągając rękę po rubin. Kiedy tylko musnął palcami gładką powierzchnię szlachetnego kamienia, ten zmienił się w czerwony płyn, otoczył chłopaka i wpłynął mu do ust. Ciało Donnie’ego zapłonęło żywym ogniem, jego włosy stały się żółto-pomarańczowymi płomieniami, lecz jemu nie było gorąco ani nie czuł pożogi na skórze.
         Po kilku sekundach wszystko ustąpiło, a chłopak dopłynął do dna, odbił się od niego i wypłynął na powierzchnię, gdzie Lisa wpadała w panikę. W chwili gdy się wynurzył, dziewczyna wychyliła się za burtę i go złapała za kołnierz. Blondyn władował się do łodzi, gdzie niebieskowłosa natychmiast rzuciła mu się na szyję z krzykiem.
 - Don! Ty jednak żyjesz! - ścisnęła go mocno, a on wybuchł śmiechem.
 - Mówiłem ci, że będzie dobrze! - mruknął, tuląc ją do siebie. Zanurzył twarz w jej rozpuszczonych włosach i odetchnął głęboko. Pachniały lawendą i cytryną, a w słońcu błyszczały jak krople rosy. Pomyślał, że gdyby zginął pod wodą, nie czując tego zapachu były najnieszczęśliwszym duchem w zaświatach. Uświadomił sobie, że ją kocha, nawet jeśli ona jest zauroczona kimś innym. Przez chwilę chciał jej to powiedzieć, jednak nie pozwoliła mu na to.
 - Wracajmy do portu - poprosiła. Pokiwał głową i sięgnął po wiosła. Dziewczyna rozwinęła żagiel, po czym usiadła przy sterze i skierowała łódź w stronę brzegu. Popatrzyła z uśmiechem na przyjaciela, czując, że ogarnia ją niesamowita radość. Bardzo cieszyła się, że Donnie przeżył choć wcale się na to nie zapowiadało.

14.08.2014

Rozdział XVI: Porwani

Zgodnie z obietnicą jest kolejny rozdział, a w nim wizyta u królowej syren oraz zniszczenie kryjówki Ruchu Oporu. Gus wreszcie dostanie swoją chwilę sławy, a Arece odzyska brata.
Zapraszam do czytania :)

------------------------------------------------------------------------

         Arece jechał pomiędzy Shizą i Viole, którzy już opowiedzieli sobie wszystko, co działo się w ciągu ostatniego roku. Chłopak nie odzywał się za wiele, wciąż zamartwiając się o brata. Obawiał się, że syreny zrobią mu krzywdę, że go zabiją, lecz Shiza zapewniał, iż nie ma się o co bać, bo królowa Serena jest dobra i nie popiera przemocy. Arece’a nie bardzo to uspokoiło, ale nieco mu pomogło zaakceptować zaistniałą sytuację. Viole jechała zamyślona ze spuszczoną głową. Ona również się stresowała, ale nie Deuce’em tylko Wraithem. Miała niejasne przeczucie, że wpadł w kłopoty i sam z nich nie wyjdzie. Modliła się w duchu, żeby to nie była prawda. Miała również nadzieję, że Jesse będzie cały. Bardzo chciała, by wszyscy jej przyjaciele przeżyli, żeby wszystko skończyło się dobrze i bez ofiar.
 - Viole, czy coś cię martwi? - zapytał Shiza z niepokojem. Dziewczyna potrząsnęła głową i uśmiechnęła się słabo.
 - Nie… tylko się zamyśliłam - mruknęła cicho, patrząc na zasmuconego Arece’a. Wyciągnęła do niego rękę i ujęła jego dłoń, by go pocieszyć. Chłopak czując ciepło jej dłoni, uśmiechnął się ponuro i zacisnął palce. Viole spytała jak sobie radzi, a on tylko pokręcił głową i spojrzał na nią żałośnie.
 - Kiedy dojedziemy do Gniazda? - zapytał cicho. Viole puściła jego rękę, podnosząc głowę, by ustalić gdzie są.
 - To tutaj - oświadczył Shiza uroczystym tonem. Arece podniósł wzrok i zaniemówił z wrażenia.
         Przed nim brzegi rzeki oddalały się od siebie, tworząc idealnie okrągłe jezioro, od którego dalej płynął wąski strumień. Na środku akwenu znajdował się kopiec z gałązek i mułu, wyglądający zupełnie jak żeremie bobrów. Na wysepce wznosił się piękny pałac z wieloma smukłymi wieżyczkami, na których szczytach powiewały proporce z jasnobłękitnymi flagami. Godłem królowej Sereny była harfa opleciona wodorostami. Cała budowla była olśniewająco biała; zbudowana z lodu i kryształu, przystrojona pajęczyną, pokrytą kroplami rosy, błyszczącej jak najszlachetniejsze diamenty. Tafla wody wokół fundamentów była niczym niezmącona, lśniąca i piękna. Promieniowało od niej dziwne światło, dające wrażenie strasznej tajemnicy, otaczającej całą fortecę syren. Do pałacu wiódł kryształowy most, zdobiony złotymi łańcuchami pereł i sopelków, a także srebrną kostką brukową.
         Trójka przyjaciół weszła na most, prowadząc konie obok siebie i zachwycając się pięknem i ogromem budowli. W każdym razie Arece oraz Viole byli pod wielkim wrażeniem, a Shiza patrzył na to wszystko z zainteresowaniem, lecz nie okazywał swojej ekscytacji. Odwiedził królową Serenę już wielokrotnie i tak naprawdę zachwycała go tylko ona jedna i złocista korona przeznaczona dla króla syren. Kiedy granatowowłosy spojrzał na rozanieloną twarz Viole, uśmiechnął się szeroko.
 - Witajcie w Gnieździe Syren! - zawołał z szacunkiem, a wokół nich natychmiast zaroiło się od strażników. Wszyscy byli przystojnymi młodzieńcami o zielonych, łuskowatych ogonach. W rękach dzierżyli włócznie i halabardy, którymi w tamtej chwili celowali w przybyłych. Shiza wyprostował się z uśmiechem.
 - Witajcie! Nazywam się Shiza, jestem przyjacielem królowej Sereny. Nie musicie obawiać się ani mnie, ani mych towarzyszy.
         Syreni natychmiast oddalili się lub zniknęli pod wodą, a kryształowe wrota pałacu stanęły otworem przed trójką przyjezdnych. Tuż przed drzwiami konie zostały im odebrane przez młode dziewczęta o wielobarwnych włosach i zawsze zielonych oczach. Ich skóra była błękitna, a między palcami widać było przezroczystą błonę. Viole nieufnie pozwoliła im zabrać Icey, lecz Shiza uspokoił ją mówiąc, że to służki Sereny. Powtarzał to ciągle i Arece’owi zaczęło się to nudzić, więc postanowił więcej nie pokazywać, że się martwi.
         Przeszli przez jasny korytarz i stanęli w przestronnej sali tronowej zbudowanej z białego marmuru. Na środku pomieszczenia stał złoty tron, nad którym zawieszone było sito, z którego cały czas płynęła woda. Na podwyższeniu siedziała szczupła, wysoka kobieta i choć się nie poruszała, była pełna gracji. Woda oblewała ją, lecz widać było, że kobiecie to nie przeszkadza - wręcz przeciwnie, że to dla niej przyjemne. Po srebrnym diademie Arece oraz Viole poznali, że stoją przed samą królową Sereną. Syrena miała długi złocisty ogon, opleciony srebrnymi niteczkami, które były wplecione również w jej długie niebieskie włosy, związane na czubku głowy w kucyk. Miała duże zielone oczy i poczciwą, litościwą twarz. Shiza uklęknął przed nią, pochylając głowę, a jego towarzysze zrobili to samo.
 - Witaj, moja piękna Sereno - przywitał się z szacunkiem długowłosy. - Cieszę się, że znów mogę zobaczyć cię w twej wspaniałej syreniej postaci, moja królowo.
 - Witaj i ty, Shizo. Dawno nie mogłam cię gościć w swym pałacu. Co tak nagle cię do mnie sprowadza? Ciebie i twoich przyjaciół? - spytała królowa, spoglądając na Arece’a oraz Viole. Cała trójka wstała z podłogi i zasiadła na przyniesionych dla nich fotelach z łabędziego puchu.
 - Królowo Sereno - odezwał się Arece, który do tej pory był bardzo onieśmielony obecnością tak pięknej i godnej kobiety. Poczuł nagły przypływ śmiałości, wywołany niepokojem o Deuce’a. - Wydaje mi się, iż jedna z twoich poddanych porwała mojego brata. To było w… eee… - spojrzał na Viole oraz Shizę proszącym o pomoc wzrokiem. Dziewczyna skinęła głową.
 - W Wąwozie Granicznym. Znajdowała się w rzece, gdy nasz przyjaciel chciał się napić. Zahipnotyzowała go śpiewem i porwała, więc przypuszczamy, że jest tutaj w lochach tak jak każdy z pojmanych przez syreny. Miejmy nadzieję, że twoje syrenki jeszcze go nie zjadły.
 - Viole - syknął karcącym głosem Shiza. - Nie wolno ci... obrażasz królową. Jej podwładni nie zabijają bez pozwolenia. Sądzę też, że twój przyjaciel prędzej zostałby zamieniony w trytona.
 - Jak wygląda ów chłopiec? - spytała łagodnym głosem Serena, puszczając mimo uszu niegrzeczną aluzję Viole. Arece natychmiast opisał brata i spytał spanikowany, czy Deuce tu jest. Królowa wezwała do siebie jedną z dziewcząt stajennych i rozkazała jej przejść się po lochach i poszukać zielonowłosego. - Nie musisz się obawiać, słodki książę - zwróciła się do Arece'a. - Shiza mówi prawdę, twemu bratu nic nie groziło odkąd został porwany. Sąd nad naszymi łupami odbywa się zwykle po trzech dniach od schwytania, byśmy mogli poznać więźnia. Jeśli okaże się użyteczny, zostaje zamieniony w trytona, by służyć w mojej armii. Jeśli jednak nie, ginie i zostaje kolacją.
        Arece się skrzywił zdegustowany.
 - Może cię to obrzydzać, książę, jednak nie ma słodszego mięsa nad ludzkie.
 - Sereno - zmienił nagle temat białowłosy. - Nazywasz mnie księciem, wiesz, kim jestem?
 - Oczywiście, chłopcze. Nazywasz się Arece Phantom, jesteś najmłodszym dziedzicem korony naszej pięknej krainy. Twój brat nie został porwany przez przypadek, chciałam sprawdzić, czy jesteś gotów skoczyć za nim na śmierć. Nie zawiodłam się, mój książę.
       Chłopak zaniemówił. Po piętnastu minutach dziewczynka wróciła prowadząc ze sobą Deuce’a, który miał nie całkiem przytomny wyraz twarzy.
 - Deuce! - zawołał radośnie Arece, rzucając się bratu na szyję. - Nic ci nie jest!
 - O, cześć smarku! - zaśmiał się Deuce, ściskając białowłosego, jednak jego głos był trochę zaspany. - Jak mnie znalazłeś?
 - To on nam powiedział, gdzie jesteś - oświadczył Arece, wskazując bratu Shizę, który uśmiechnął się do niego przyjaźnie i objął Viole ramieniem.
 - To Shiza, nasz przyjaciel i nowy towarzysz podróży - powiedziała Viole dumnym tonem, lecz w tym momencie mężczyzna przestał się uśmiechać i pokręcił głową.
 - Viole, moja mała Viole. Ja nie pójdę z wami dalej, zostanę tutaj - poinformował ją smutnym głosem.
 - Czemu nie? - zawołała zaskoczona. Nie chciała się z nim rozstawać, po odnalezieniu go. Mężczyzna objął ją ramieniem i zabrał z daleka od bliźniaków, którzy i tak starali się coś usłyszeć. Królowa Serena zaproponowała im poczęstunek w ramach rekompensaty za nerwy, spowodowane porwaniem Deuce’a. Chłopcy natychmiast na to przystali i zostali zabrani przez dwie małe dziewczynki do innej sali, w której stał wielki stół, zastawiony najróżniejszymi potrawami. Od chleba z masłem i solą do homarów w sosie grzybowym. Arece’owi oczy zapłonęły zachwytem, zaś Deuce był po prostu sparaliżowany widokiem tak wielu pysznych i gorących potraw. Obaj podskoczyli do stołu i zaczęli jeść.

         - Shiza, czemu nie pojedziesz z nami? - spytała po raz kolejny zmartwiona Viole. Było jej naprawdę ciężko, ponownie rozstawać się z przyjacielem. Nie chciała tego i miała nadzieję, że jeśli dowie się dlaczego nie chce on z nią jechać, uda jej się wymyślić coś, by temu zaradzić.
 - Viole, to dość trudno wyjaśnić… - westchnął ciężko mężczyzna. On również nie chciał opuszczać przyjaciółki, ale wiedział, że nie da rady z nią pojechać. - Mam prawie czterdzieści lat i jestem jedynym żyjącym do dzisiaj człowiekiem, który należał do Pierwszej Linii Oporu. Przeżyłem wiele przygód i wypadków, więc jestem doświadczony życiem. Jest mi z tym ciężko i Viole… czuję, że nie dam dłużej rady. Nie chcę z tobą jechać nie dlatego, że mi na tobie nie zależy, ale przez swój wiek.
 - Przecież jesteś młodym człowiekiem, masz mnóstwo siły. Nie znam lepiej wyszkolonego wojownika niż ty. Potrzebujemy cię… - jęknęła zrozpaczona. Po raz pierwszy w życiu czuła się tak bezradna.
 - Przyjdę zawsze, gdy będziesz tego naprawdę potrzebować - obiecał jej mężczyzna. - Ale wiem, że sobie poradzisz. Jesteś dorosłą, piękną kobietą, a w dodatku zdolną, pomysłową i na pewno doskonale wyszkoloną.
 - Proszę, Shiza… nie poradzę sobie…
         Długowłosy uklęknął przed nią i przytulił ją do siebie. Wtulił twarz w jej włosy, szepcąc czułym tonem:
 - Viole… kochana. Radziłaś sobie bardzo dobrze nie wiedząc, że żyję. Czemu teraz miałabyś sobie nie poradzić? Doprowadziłaś tych chłopców do Wąwozu Granicznego, uratowałaś młodszego przed niechybną śmiercią, pomogłaś uratować Masona. Razem z przyjaciółmi uda ci się zrobić wszystko.
 - Przecież… czy…
 - Byłaś dla mnie jak córka. Myślę, że przekazałem ci wszystko, co jest potrzebne do życia. Ja chcę tutaj dokończyć swojego życia - powiedział poważnym tonem Shiza, a na te słowa Viole nie powstrzymała łez. Rozpłakała się jak dziecko i przytuliła się do przyjaciela jak mała małpka.
 - Nie możesz jeszcze umrzeć… - wykrztusiła. - Wraith będzie cię potrzebować… ja i Jesse też… Mason, Lisa, Shade… zwłaszcza on. Nie pamiętasz jak go przygarnąłeś? Zaopiekowałeś się nim, kiedy poznał prawdę o rodzicach i uciekł… potem Wraith go znalazł i obaj do nas ponownie dołączyliście. Byłeś dla nas wszystkich ojcem.
 - Viole, jesteście dorośli. Nawet Shade dojrzał. Wierz mi, dacie radę beze mnie.
 - Boję się… - wyznała cicho dziewczyna i nagle poczuła, że ktoś ją obejmuje od tyłu. Odchyliła lekko głowę i uśmiechnęła się smutno, widząc Arece’a. Białowłosy przytulił ją.
 - Nie masz się czego bać - powiedział pewnym głosem, uśmiechając się do Shizy. Dołączył do nich Deuce, trzymając w ręce homara. Viole parsknęła śmiechem.
 - Poradzimy sobie - powiedział zielonowłosy z pełnymi ustami. - Dzięki, Shiza, że pomogłeś im mnie znaleźć.
 - Nie ma za co, Deuce - uśmiechnął się Shiza i zanim Viole zdążyła się zorientować odszedł od nich i zniknął za drzwiami. Po twarzy dziewczyny ponownie spłynęły łzy. Nie chcąc by któryś z chłopców je zauważył, odwróciła się i wtuliła w pierś Arece’a. Białowłosy objął ją, przyciskając mocno do siebie. On również zdążył przywiązać się do mężczyzny; wiedział, że będzie za nim tęsknić. W tamtej chwili czuł ciężar na sercu oraz ciepłe łzy Viole, spływające po jej twarzy. Deuce spojrzał na brata z uśmiechem.
 - Masz oczy jak szklanki. Proszę, nie rozklejaj się - rzucił rozbawiony, obejmując go. I Viole, i Arece spojrzeli na niego z wyrzutem, a on wzruszył ramionami.
 - Nie znałem go za dobrze, więc mnie to tak nie rusza - zaczął się tłumaczyć, zestresowany ich oburzonymi spojrzeniami, a oni wybuchli głośnym śmiechem. Viole wyswobodziła się z uścisku przyjaciół i wyszła z pałacu, by tam na nich czekać.
         Po uzupełnieniu zapasów potrawami ze stołu w jadalni królowej i krótkim pożegnaniu z Shizą, bliźniacy dołączyli do swojej koleżanki. Opuścili Gniazdo Syren galopem i pomknęli z prądem rzeki dalej na zachód do dżungli.

         Gus siedział przy komputerze, obserwując towarzyszy na interaktywnej, trójwymiarowej mapie. Bardzo niepokoiło go, że Wraith nie zmienia swojej pozycji, tylko siedzi na pustyni. Mimo tego, Sepulcher był opanowany i cały czas czujny, co się opłaciło. Nad sobą usłyszał szmer i trzask.
 - Boże przenajświętszy! - wykrztusił i rzucił się, by resetować komputery i kasować dane. Kolejny łomot. Gus wczołgał się pod biurko i odłączył całe zasilanie. Na chwilę zrobiło się ciemno, a zaraz potem zapaliła się pomarańczowa lampka zasilania awaryjnego. Sepulcher spojrzał na biurko, na którym wciąż było mnóstwo dokumentów. Zostawił rozłączone kable i na czworakach podszedł do stołu. Kiedy wstał by zgarnąć papiery do pokoju wpadło tuzin żołnierzy. Niebieskowłosy znowu upadł na podłogę i zaklął w duchu. Wyjrzał zza stolika i bardzo się zdziwił, widząc, że strażnicy nie mają przy sobie mieczy tylko karabiny.
 - A żeby was pokarało… - warknął cicho i przeczołgał się za biurko z komputerami. Uśmiechnął się, ciesząc się ze swojej zapobiegliwości. Spojrzał na duży kamień, blokujący wlot wentylacyjny.
 - Co to za dokumenty? - spytał jeden z żołnierzy, przyglądając się papierom na biurku. Jego przełożony nie zwrócił na niego zbytniej uwagi i kazał mu je zebrać do torby. Gus odwrócił się gwałtownie i uderzył głową w biurko, powodując tym samym łomot. Wszyscy strażnicy spojrzeli w tamtym kierunku i jak jeden mąż ruszyli do ściany. “Szlag by to!”, pomyślał z rozpaczą chłopak, po czym zrzucił płaszcz i sięgnął niepostrzeżenie po swój miecz, stojący opodal. Wyjął go z pochwy i w chwili, gdy jeden z żołnierzy zajrzał za biurko, niebieskowłosy wbił ostrze w jego krtań. Krew trysnęła na wszystkie strony, co bardzo zaskoczyło pozostałych strażników i pozwoliło Gus’owi wyjść z kryjówki i przyjąć pozycję bardziej dogodną do walki. Przywódca żołnierzy uśmiechnął się kpiąco, patrząc na zakrwawiony miecz i trupa swojego gwardzisty.
 - Myślisz, że tą zabawką poradzisz sobie z nowoczesnym sprzętem? - zapytał rozbawiony, podnosząc karabin i celując w chłopaka.
 - Mam taką nadzieję - odparł Gus, spoglądając niepewnie na broń. Długa grzywka zakrywała mu oczy, więc modlił się, by strażnicy nie dostrzegli strachu jaki w nich świecił.
 - Zabić go - padł rozkaz, a zaraz po nim strzały. Sepulcher zasłonił się przed nimi mieczem, lecz jedna z kul i tak trafiła go w ramię.
 - Nie możecie mnie zastrzelić! - krzyknął nagle, uchylając się przed kolejnymi strzałami. - Mam informacje, które są bardzo ważne a nigdzie nie zapisane!
 - Stać! - krzyknął dowódca, a jego podwładni zaprzestali ostrzału. Gus osunął się po ścianie, odłożył miecz i chwycił się za krwawiące ramię. Zaczął oddychać głęboko i szybko, czując tępy ból w głowie. Zastanawiało go to, ponieważ na pewno nie został postrzelony w okolice głowy.
 - Jakie informacje? - spytał dowódca, podnosząc go gwałtownie za zranione ramię. Gus syknął, zaciskając zęby.
 - Tylko ja wiem, gdzie w tej chwili jest cały Ruch Oporu i wszyscy wojownicy - warknął niebieskowłosy. Jego wzrok padł na zapalniczkę, którą zazwyczaj Wraith bawił się, gdy był zdenerwowany. Zawsze zapalał płomień, podrzucał zapalarkę i łapał ją tuż nad stołem. Lisę i Masona to denerwowało, ponieważ bali się, że kiedyś mu się nie uda i cała kryjówka razem z dokumentami pójdzie z dymem. Gus jednak ufał mu całkowicie. Teraz, gdy nie miał innego wyjścia, wyrwał się wrogowi i doskoczył do biurka. Złapał zapalniczkę, otworzył ogień, po czym cisnął przedmiot na środek stołu. Natychmiast wybuchł płomień i panika wśród żołnierzy. Niebieskowłosy wykorzystał zamieszanie, rzucając się pod biurko z komputerami. W chwili, gdy miał się wcisnąć do szybu wentylacyjnego, jeden z żołnierzy złapał go za ramię i odciągnął do tyłu. Gus odwrócił się, uderzając napastnika pięścią w twarz i łamiąc mu nos, lecz w tym momencie strażnik strzelił. Sepulcher złapał się za brzuch, czując gorącą krew wypływającą z rany, i padł na kolana. W jego zielonych oczach odbijał się złoto-czerwony płomień ognia, trawiącego wszystkie dokumenty i owoce jego ciężkiej pracy. Padł rozkaz. Gus został pochwycony w pół i wyciągnięty poza obszar pożaru. Zakrył twarz rękami. Łzy spłynęły mu po twarzy, mieszając się z krwią na dłoniach.

         Kiedy żołnierze i ich zakładnik wyszli z kryjówki, ta wybuchła unosząc się w niebo jako gęsty, czarny i duszący dym.

19.07.2014

Rozdział XV: Opowieść Wraitha

Dobra, jest rozdział, a w nim historia Wraitha.
Opisana bardzo krótko, ale mam nadzieję, że się spodoba.
Następny rozdział będzie dopiero w sierpniu, bo wyjeżdżam, Słoneczka. Wasza autorka będzie ćwiczyć yogę na plaży xD
Tak więc pozdrawiam i życzę miłego czytania ^.^

-------------------------------------------------------------

          - Skąd to wiesz? - zapytał zaintrygowany Wraith. Robin usiadła przy kratach i odpowiedziała, że rodzice jej o tym mówili. Kiedy zapytał skąd oni o tym wiedzieli, odparła mu wesoło:
 - Oni należeli do Pierwszej Linii Oporu - wyjaśniła. - Znali Erica i Lenę Spectrum, którzy ją utworzyli. Oni oraz kilkunastu innych ludzi jako pierwsi zaczęli sprzeciwiać się lordowi protektorowi. Miałam dwanaście lat, kiedy ich zabito, ale wcześniej powiedzieli mi, że państwo Spectrum mieli przybranego syna, Wraitha - tu Robin się uśmiechnęła, patrząc na blondyna. - Zabito ich dzień po twoim założeniu Ruchu Oporu. Co właściwie cię do tego skłoniło? Podobno nie miałeś pojęcia o działalności rodziców.
 - Nie miałem - przytaknął Wraith, zamykając oczy i siadając na pryczy. - Dowiedziałem się o tym wszystkim z notatek ojczyma. Mogę ci o tym opowiedzieć, jeśli chcesz.
 - Proszę - zachęciła go z uśmiechem. - Bardzo mnie to ciekawi, a my mamy dużo czasu.
 - Zaczęło się w dniu moich szesnastych urodzin - zaczął Wraith z westchnieniem. Dziwnie się poczuł, wiedząc, że zaraz otworzy się przed kimś po raz pierwszy od śmierci opiekunów. - Rodzice przygotowali dla mnie przyjęcie, chcieli uczcić moją dorosłość, ale zanim zdmuchnąłem świeczki na torcie do domu wpadło dwóch uzbrojonych strażników. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, mama pchnęła mnie na podłogę i tym samym uratowała mi życie. Żołnierze protektora bez ostrzeżenia zaczęli strzelać do moich rodziców. Padli tuż obok mnie z krwawiącymi głowami i wypływającymi rozharatanymi przez pociski wnętrznościami. Nie mogłem oddychać i w końcu zacząłem płakać. Strażnicy znaleźli mnie. Przez chwilę miałem tylko nadzieję, że i mnie zastrzelą, a potem nagle chciałem żyć. Stwierdzili, że jestem nieletni i wyszli z domu. Przerażony pobiegłem za nimi, pytając czemu nas zaatakowali. Odpowiedzieli mi tylko: “Twoi rodzice to spiskowcy. Tak traktuje się zdrajców lorda protektora. Ty jesteś dzieckiem, więc zostałeś oszczędzony, ale gdy tylko skończysz szesnaście lat czeka cię ten sam los.” Nie wiem czemu, ale natychmiast wyjawiłem im, że jestem dorosły. Błagałem w duchu żeby mi uwierzyli i widać życzenia urodzinowe się spełniają, bo prawie natychmiast we mnie wycelowali. Kopnąłem obu w żebra i wróciłem biegiem do domu. Minąłem martwych rodziców, kierując się do gabinetu ojca. Wcześniej nie mogłem tam wchodzić, więc byłem bardzo zaskoczony, kiedy zobaczyłem mnóstwo książek i starych zwojów, a także dużo broni. Spojrzałem w róg, gdzie postawiony był miecz. Masywny, czarny miecz. Coś mi w sercu drgnęło, kiedy wziąłem go do ręki. Nie chciałem żeby żołnierze znaleźli ten pokój, więc wyszedłem stamtąd tak, żeby mnie nie zauważyli. Spojrzałem jeszcze raz na rodziców i zaatakowałem strażników. Bronili się, ale ich pokonałem. Zupełnie jakby miecz sam mną kierował. Kiedy byli już martwi, rzuciłem miecz i poszedłem na tył domu ze szpadlem, żeby wykopać cztery mogiły. Pochowałem i rodziców, i żołnierzy, którzy zabili mi rodzinę. Świeczki na torcie wciąż płonęły, więc zdmuchnąłem je życząc sobie, żeby nikomu więcej się to nie przydarzyło. Tego samego dnia poszedłem do miasta, szukać swojego przyjaciela ze stajni. Poszedłem do stadniny, ale jedyne co tam zastałem to spłoszone konie i trup przyjaciela. Wyszedłem wściekły i załamany. Chciałem wrócić do domu, tylko że po drodze zobaczyłem jak sprzedawca chleba, wrzeszczy na czternastoletniego chłopca, który się bronił. Mężczyzna zarzucał mu kradzież, ale dzieciak przysięgał, że choćby nie wiem jak był głodny to nigdy niczego nie ukradnie. Sprzedawca chciał mu odciąć rękę nożem. Kiedy patrzyłem na tego chłopca, wiedziałem, że jest niewinny. Podszedłem tam szybko, rzuciłem pieniądze na blat i zabrałem dzieciaka ze sobą. Był mi tak wdzięczny, że obiecał zrobić wszystko, byleby mi pomóc. Nie chciałem go narażać, więc odmówiłem i kazałem mu wracać do rodziców. Powiedział mi wtedy, że jego rodzice nie żyją, bo ich rozstrzelano. Przysiągłem sobie, że nigdy więcej nie chcę czegoś takiego słyszeć i postanowiłem kontynuować dzieło rodziców i założyłem Ruch Oporu. Chłopak zgodził się mi pomagać, choćby miał za to zginąć. Obiecałem mu, że na to nie pozwolę, a on uśmiechnął się wtedy tak radośnie jakby słońce dopiero co wzeszło. Wyglądał naprawdę niewinnie i uroczo; zawsze go takiego zapamiętam. Chociaż teraz jest poważnym, odpowiedzialnym mężczyzną w mojej świadomości zawsze będzie roześmianym, radosnym czternastolatkiem o krótkich, nastroszonych włosach i oczach zielonych jak świeża trawa. Gus Sepulcher już do końca życia będzie tym optymistycznym dzieciakiem, któremu pomogłem pięć lat temu… To z grubsza cała historia… - zakończył z uśmiechem, znowu widząc przed oczami wyobraźni radosnego, czternastoletniego przyjaciela, który teraz pracował ciężko żeby mu pomóc. Robin sięgnęła przez kratę i chwyciła go za rękę.
 - Trafiłeś tutaj, bo zdradziłeś bardzo ważne informacje, prawda? - spytała cicho, a on popatrzył na nią i skinął głową. - Zdradziłeś Ruch Oporu, chociaż to ty go założyłeś - stwierdziła nieco oburzonym tonem, ale tak naprawdę nie była zdenerwowana.
 - Wiem o tym. Nie sądziłem, że to zdrajcy - mruknął ponuro, czując kłucie winy w piersi. – To mnie nie usprawiedliwia, ale moi przyjaciele są teraz w poważnym niebezpieczeństwie. Muszę ich uratować.

 - Pomogę ci, Wraith - obiecała Robin entuzjastycznie, a blondyn zapytał tylko ile ma lat. Powiedziała mu, że jest już dorosła i może podejmować ryzyko, jakie wiąże się z działalnością w Ruchu Oporu. Chłopak zgodził się na to i uśmiechnął się do niej z wdzięcznością.

29.06.2014

Rozdział XIV: Zdradzeni

No cześć, Słodziaczki! :D Cieszycie się, że szkoła się skończyła? Bo ja bardzo. I dlatego macie na dobry początek wakacji kolejny rozdział, a w nim: olbrzymy i nową przyjaciółkę Wraitha.
Miłego czytania, Robaczki ;)

-----------------------------------------------------------------

         Mason po rozmowie z Gus’em nie odzywał się do nikogo przez ponad godzinę. Wzmogło to tylko niepokój Shine, która znowu zaczęła namawiać Azana na rozmowę z Blackiem. Alice po wysłuchaniu po raz kolejny ich kłótni, postanowiła się wtrącić.
 - Shine, daj spokój - poprosiła ruda, patrząc na zmęczoną twarz bruneta. - Ty z nim porozmawiasz. My niedługo będziemy musieli pojechać z Jesse’m i Shade’em.
 - Z resztą, tobie powie więcej niż nam - stwierdził cicho Azan. Jego również niepokoiło zachowanie przewodnika, jednak nie tak bardzo, żeby mieszać się w jego prywatne życie. Shine skinęła głową i zamyśliła się. Po półgodzinie milczenia, Mason w końcu się odezwał:
 - Widzicie tę przełęcz? - spytał, wskazując dłonią dwa niewielkie pagórki. Pokiwali głowami, więc kontynuował. - Za jakąś godzinę powinniśmy spotkać Shade’a i Jesse’ego. W sumie to można by do nich zadzwonić…
         Odczepił od paska bransoletę na nadgarstek z małym ekranikiem i kamerką, i zapiął ją sobie na ręce. Nacisnął na niej niewielki przycisk, co wywołało cichy pisk z aparatu. Po kilku sekundach na ekranie pojawiła się roześmiana twarz Shade’a.
 - Hej, jaszczurze - uśmiechnął się Mason, a białowłosy pokazał mu język i się zaśmiał.
 - Cześć, May! Jak wam podróż leci? - spytał wesoło. Obok niego pojawił się potargany Jesse i pomimo krwi płynącej mu z nosa uśmiechnął się.
 - Nieźle - odpowiedział Mason, unosząc brwi. - Jak widzę, wam też się nie nudzi. Co się stało, Jess?
 - A… to tylko ghule. Trzynaście nas napadło, ale wszystkie zabite - odparł wesoło major Weizman.
 - Eee… wy to jesteście dziwni. Coś was napada, a wy się śmiejecie. A z resztą, jesteście teraz przed Przesmykiem Upiorów?
 - Tak, a co? Masz jakąś sprawę? - spytał Shade, przekrzywiając głowę.
 - W sumie to nawet dwie. Lisa wie gdzie są Rdzenie Żywiołów, kazała nam ich szukać, ale są rozdzielone, więc i nasi wojownicy muszą się rozdzielić. Ja zabieram Shine, a wy weźmiecie Azana i Alice.
 - Ja chcę Alice! - zawołał Prive, ale Jesse natychmiast zatkał mu usta dłonią.
 - W życiu. Ja zabieram Alice, ty Azana. Jakby co to on ci przywali na uspokojenie - zaśmiał się major, ocierając krew z nosa.
 - Dobra, chłopaki. Wy się tam pilnujcie i na nas czekajcie. Będziemy za godzinę. Na razie!
         Rozległ się przeciągły pisk i obraz zniknął. Black westchnął ciężko i popędził konia. Trójka jego towarzyszy pogalopowała za nim.
         Nic nie stanęło im na drodze, więc w czasie krótszym niż godzina dojechali do wejścia do przesmyku. Czekali tam na nich Jesse i Shade z szerokimi uśmiechami. Mason zeskoczył z konia, po czym pomógł Alice i Shine, ponownie zostawiając Azana samego sobie. Brunet prychnął i zsiadł unikając obicia kolan. Shade miał w rękach worek, zmoczony przy dnie jakąś czerwoną cieczą. Uśmiechnął się do nowo przybyłych i ruszył w stronę namiotu, przy którym leżało blade, powykrzywiane ciało chudego stworzenia. Alice zrobiła się lekko zielona na twarzy.
 - To wasze pierwsze spotkanie z ghulami i od razu ci niedobrze? - spytał rozbawiony Mason. - Wierz mi, będzie gorzej.
 - Nie strasz dziewczyny. Chodźcie, zjecie coś i pojedziemy dalej - oświadczył Jesse z uśmiechem, prowadząc ich do namiotu. - Wiecie może co powiedział Wraith, kiedy dowiedział się, że wyjechaliśmy?
 - Nie - odparł powoli Black, zastanawiając się. - Ale nie wydaje mi się, żeby był szczęśliwy. Po co właściwie tu przyjechaliście?
 - Chciałem negocjować z olbrzymami. Mogłyby nam pomóc podczas starć z lordem protektorem.
 - Jesse, ale czy olbrzymy nie są dzikie, niebezpieczne i… głupie? - spytała Shine, drapiąc się po szyi. Chłopcy, w tym również Azan, wybuchli gromkim śmiechem, a dziewczyna speszyła się i zaróżowiła.
 - Vidar, olbrzymy nie są głupie. Są niezwykle inteligentne, ale dzikie i niebezpieczne tak - oświadczył już poważnym tonem Shade. Wciąż miał na twarzy delikatny uśmiech, ale jego czerwone oczy były spokojne i surowe. - W sumie poza minotaurami i syrenami są najmądrzejsze w całej naszej krainie. Dlatego warto mieć je po swojej stronie.
 - Więc, Alice, jeśli nie masz nic przeciwko temu, zanim odnajdziemy Rdzeń Ziemi, pójdziemy do naszych dużych przyjaciół - wtrącił uprzejmie Jesse.
         Nagle skały zaczęły się kruszyć, a podłoże pękać cienkimi szczelinami. Mason odciągnął Alice i Shade’a z daleka od najbliżej kamiennej ściany, a Jesse chwycił szybko konie i je odprowadził. Shine, która do tej pory opierała się o skałę, odskoczyła tuż przed głazem, spadającym prosto na nią. Azan złapał ją za ramię i pociągnął w bok, jednak kamienie leciały w nich. Brunet pchnął przyjaciółkę na ziemię, po czym usadził tak, że zakrywała głowę rękoma, a on otoczył ją ramionami i osłonił własnym ciałem. Black, Weizman, Alice oraz Prive stali poza zasięgiem kamiennych bloków i patrzyli na dwójkę towarzyszy z przerażeniem. Azan zaciskał zęby za każdym razem, gdy skała uderzała w jego plecy. Shine wpatrywała się w niego przestraszona. Chłopak upadł na kolana i musiał podeprzeć się dłońmi o ziemię, żeby nie paść.
 - Chyba nie będziemy musieli iść do olbrzymów. Same tu przyszły… - stwierdziła Alice, wskazując trzy wielkie postacie, które szły w ich kierunku ciskając głazami jak kulkami z papieru. Mason otworzył szeroko oczy i skoczył prosto między kamienie. Jesse wrzasnął, żeby wracał jednak on nic sobie z tego nie zrobił i dobiegł do Shine oraz Azana. Chwycił brunetkę za ramię, a Konoe odepchnął ich na chwilę przed upadkiem dużego kamienia tuż obok nich. Chłopak upadł na ziemię, uderzając się mocno w głowę. Shine zaczęła wyrywać się Masonowi, w którego oczach pojawiły się łzy bólu, kiedy jeden z pocisków trafił go w udo. Pokręcił głową i odciągnął ją do reszty przyjaciół. Jesse pchnął Alice prosto w ramiona Shade’a, po czym wskoczył na konia i pogalopował w stronę olbrzymów.
 - Jego pogięło! - krzyknął Mason, przytrzymując obie dziewczyny, podczas gdy Prive doskoczył do swojej torby i wyciągnął z niej kuszę, którą rzucił przyjacielowi. Black natychmiast naciągnął cięciwę i wystrzelił w kierunku gigantów. Alice szczerze wątpiła czy pocisk doleci, a on, ku jej zaskoczeniu, wbił się w ramię środkowego olbrzyma. Shade w tym czasie skoczył jak błyskawica na najbliższą skałę i wspiął się na nią w niesamowicie szybkim tempie. Shine spojrzała na swoją włócznię, przytroczoną do siodła Agora i chwyciła ją w obie ręce. Alice złapała łuk i napięła cięciwę. Mason uśmiechnął się i oboje zaczęli ostrzał. Shine podbiegła do Azana, rozbijając włócznią kamienie na mniejsze części. Zarzuciła sobie jego rękę na ramię, po czym podniosła go delikatnie. Spojrzał na nią z wdzięcznością i ruszyli w stronę Blacka, który strzelał szybko, nie tracąc z oczu nawet na chwilę ani Jesse’ego, ani Shade’a. Białowłosy biegł tuż przy krawędzi urwiska w stronę olbrzymów, a Alice zastanawiała się, co zamierza zrobić. Gdy na jego twarzy pojawił się szalony uśmiech, a tuż przed nim ziemia się skończyła, ruda wrzasnęła przerażona. Shade jednak zignorował ją i zanim dobiegł do końca skały, wybił się z górę i wykonując salto w przód, runął w dół, niczym nurkujący jastrząb. W jednej chwili Prive wylądował na ramieniu jednego z olbrzymów, a Jesse odesłał konia i wdrapał się po nodze trzeciego. Środkowy wciąż był ostrzeliwany przez Masona i Alice. Ten niespodziewany atak zatrzymał kamienny ostrzał, a olbrzymy postanowiły pozbyć się natrętów ze swoich ciał. Chwyciły majora oraz Shade’a, którzy zaczęli krzyczeć i machać rękami, byleby zwrócić na siebie uwagę. Udało im się to, więc giganci postawili ich delikatnie na skałach i pochylili się do nich. Mason wstrzymał Alice i podbiegł do Shine oraz Azana. Chwycił chłopaka w pasie, podtrzymując go tym samym przed upadkiem. Położył go przy namiocie i zaczął oglądać obrażenia, wywołane uderzeniami kamieni. Shine i Alice usiadły obok nich, wpatrując się z niepokojem w roześmianą twarz Konoe. Brunet mimo bólu, unosił kąciki ust, aby nie dodawać koleżankom zmartwień.
 - Jak się czujesz? - spytała z troską ruda, odgarniając mu włosy ze spoconego czoła. Zamrugał powiekami rozbawiony tym pytaniem.
 - Obolały, ale żywy - odpowiedział cicho, po czym syknął z bólu, gdy Mason nacisnął lekko miejsce tuż nad nerkami.
 - Będzie cię boleć jeszcze długi czas, ale będziesz mógł podróżować. Byle byś nie walczył - powiedział Black tonem, który nie był prośbą, lecz rozkazem.
         Tym czasem Jesse i Shade, pomagali olbrzymom powyjmować strzały z ramion. Major Weizman uśmiechnął się przepraszająco.
 - Wybaczcie ten zmasowany atak - zaczął mówić, wyciągając pocisk z kuszy Masona. - Kiedy zaczęliście w nas rzucać kamieniami, myśleliśmy, że chcecie walczyć.
 - My również przepraszamy, majorze - odparł największy olbrzym, dudniącym głosem. Miał okrągłą, pulchną twarz; mały, czerwony nos w kształcie kartofla i podwójny podbródek. Nazywał się Kalan i był jednym z przywódców armii gigantów. - Myśleliśmy, że jesteście ludźmi protektora.
 - To nic - uśmiechnął się Shade, ocierając twarz Kalana z krwi. - Mam tylko nadzieję, że Azanowi się nic nie stało. Powiedzcie nam, nie lubicie tego całego lorda, nie? Więc może, dołączycie do naszego Ruchu Oporu? - zaproponował białowłosy, cofając się kilka kroków.
 - Kalanie! - wtrącił się jeden z jego towarzyszy. - Nie możemy im pomagać. W końcu to ojciec majora, dowodził wojskami, kiedy nas wybijano. Niech teraz cierpią…
 - Z całym szacunkiem - przerwał mu Jesse, zaciskając pięści. - Winicie nas, tych, którzy chcą przywrócić pokój w Lesie, za to co zrobili nasi przodkowie? Za coś z czym nie mieliśmy nic wspólnego?
 - Tak, chłopcze. Kary trzeba ponosić - odparł Kalan spokojnym głosem. W oczach Weizmana rozbłysła złość. Jedynie dłoń Shade’a na jego ramieniu, powstrzymała go przed wybuchem. - Wybaczcie nam atak. Odejdziemy już.
         Trzy olbrzymy skłoniły się lekko i odeszły w kierunku, z którego przyszły. Jesse wściekły i upokorzony kopnął z całej siły w pobliską skałę z taką siłą, że ta pękła na pół i kilka maleńkich kawałków się odkruszyło. Prive chwilę patrzył na niego z optymistycznym uśmiechem, po czym złapał go za ramię i pociągnął w stronę pozostałych przyjaciół. Kiedy podeszli do Azana, który ciągle czuł nieprzyjemny ból w kręgosłupie, Jesse przestał się denerwować i zaczął się martwić brunetem. Konoe z uporem powtarzał mu, że czuje się dobrze i mogą już jechać dalej, lecz Jesse nie chciał o tym słyszeć. Masona w końcu to zmęczyło i chłopak oznajmił, że on zabiera Shine w dalszą drogę. Major Weizman się zgodził, po czym pożegnał ich krótkim uściskiem.

         Wraith galopował na swoim wierzchowcu w stronę Arkadii. Czuł, że będzie mieć później kłopoty, ale nie przejmował się tym.
         Od godziny przemierzał pustynię, aż w końcu zobaczył swój cel: kamienną fortecę przy oazie. Tuż przed bramą, zsiadł z konia i zapukał kilka razy. Wielkie wrota otworzyły się ze skrzypnięciem, wpuszczając go na dziedziniec, wyłożony kostką brukową. W połowie placu, podbiegł do niego blond chłopiec stajenny, by odebrać konia. Wraith uśmiechnął się i potargał dziecku włosy, po czym ruszył dalej. Pamiętał jak to on biegł do dorosłych, chcąc wziąć konie i się nimi zaopiekować. Było to zanim jeszcze skończył czternaście lat, nim zdobył jakiekolwiek pojęcie o sytuacji władzy w Lesie. W dniu szesnastych urodzin, kiedy spotkał Gus’a i dowiedział się wszystkiego o lordzie protektorze, postanowił, że to właśnie on zmieni świat.
         Spectrum wzniósł oczy ku niebu i zapatrzył się na słońce, grzejące ziemię swoimi delikatnymi promieniami. Mimo, że żar parzył skórę, wiejący chłodny wiatr łagodził pieczenie. Chłopak przeszedł cały dziedziniec i stanął przed wrotami, wiodącymi do wnętrza fortecy. Drzwi otwarły się z cichym szumem. Wraith wyprostował się, unosząc dumnie głowę i wszedł do środka.
         Wejście zamknęło się za nim z łomotem, a kinkiety na ścianach rozbłysły ciepłym światłem. Podszedł do niego wysoki mężczyzna o poważnej, ale litościwej twarzy. Miał ciemne oczy, w których błyszczały iskierki, gdy spoglądał na blondyna. Przeczesał swoje rzadkie, siwe włosy i odezwał się:
 - Cieszę się, że zdecydowałeś się do nas dołączyć, Wraith - jego twarz rozjaśnił uśmiech, ale blondynowi nie podobało się to.
 - Mam dla ciebie wiadomość - rzucił pospiesznie, martwiąc się, że się rozmyśli i zechce uciec. - Wojownicy przybyli, a wśród nich są chłopcy pochodzący z Arkadii. Prawdopodobni następcy tronu.
 - Gdzie są? - spytał poważnie mężczyzna. Uśmiech zniknął z jego twarzy, a na jego miejsce wstąpił cień zmartwienia. Wraith zacisnął zęby.
 - Jeden nad morzem, trójka w górach, a Arkadianie w dżungli - wyjawił cicho. Starzec skinął głową i zaklaskał. Natychmiast dokoła Wraitha pojawiło się kilkunastu strażników, którzy w ciągu kilku sekund odebrali mu broń i pojmali go. Gdy stalowe kajdany zatrzasnęły się na nadgarstkach blondyna, ten spojrzał wściekły na mężczyznę.
 - Jak śmiesz?! Podałem ci informacje! Współpracujemy! Nie masz prawa mnie więzić! - darł się na całe gardło, ignorując szarpiących go żołnierzy.
 - Zamknij się… i tak trafiłbyś do więzienia. Jak nie u mnie to u lorda protektora - warknął starzec, odwracając się tyłem. Wraith otworzył szerzej oczy i zaczął wyzywać mężczyznę od oszustów i łajdaków.
 - Przysięgałeś, że nie masz z nim nic wspólnego! Kłamco, mówiłeś, że też mu się sprzeciwiasz! Że chcesz wspomóc Ruch Oporu! Jak śmiałeś mnie okłamać! Ufałem ci! Zdradziłeś Ruch Oporu! Czy ty wiesz, kim jestem?! Ja…!
 - Uciszcie go - rozkazał starzec strażnikom, z których jeden uderzył mocno Wraitha. Rozciął blondynowi wargę, a ten natychmiast się zamknął.
         Żołnierze zabrali upokorzonego i wściekłego lidera Ruchu Oporu do więzienia. Wepchnęli go do zimnej, obskurnej celi, w której były tylko dwie drewniane prycze i trochę siana. Wraith natychmiast zerwał z twarzy maskę i wyrzucił ją za okno.
         Jedynym urozmaiceniem więzienia, była siedząca w sąsiedniej celi dziewczyna o półdługich rudych włosach. Gdy tylko drzwi komórki zatrzasnęły się, Wraith rzucił się do krat i zaczął je szarpać. Po kilku minutach daremnego wysiłku usłyszał cichy śmiech. Spojrzał zdenerwowany na dziewczynę, która wstała ze swojej pryczy i podeszła do okienka, które ich rozdzielało.
 - Nic ci to nie da, mięśniaku - oświadczyła słodkim głosem. Wraithowi skojarzył się z kleistymi landrynkami i zupełnie nie pasował do nieznajomej. Miała mały nosek w kształcie kartofelka, pokryty ledwo widocznymi piegami, pełne czerwone usta oraz radosne zielone oczy. Ubrana była w krótką dżinsową spódniczkę, czarne legginsy i niebieski top. Na to narzuconą miała szarą bluzę z kapturem nie zapiętą do końca, a do tego fioletowe tenisówki. Wraith stwierdził, że jej bluza kiedyś musiała być biała, ponieważ wnętrze kaptura, wręcz oślepiało czystą bielą.
 - Te kraty to stop brązu i ołowiu. Ciężkie i twarde - powiedziała, unosząc kąciki ust. - Nazywam się Robin Glenn.
         Przedstawiła się bardzo normalnym tonem. Lekko zachrypniętym głosem, w którym było coś delikatnego, ale jednocześnie bardzo dumnego.
 - Wraith Spectrum - przedstawił się ponuro blondyn i zdziwił się bardzo, gdy dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.
 - To ty jesteś liderem Ruchu Oporu, tak? - spytała radośnie, a on pokiwał głową.