No dobra, proszę państwa - oto i jest nowy rozdział.
Trochę więcej w nim o mieszkańcach Lasu i Ruchu Oporu, więc mam nadzieję, że będziecie zadowoleni.
Zapraszam do czytania i gorąco zachęcam do komentowania, bo nic nie działa bardziej motywująco niż ciepła pochwała z dodatkiem chłodnej krytyki, prawda? ^.^
-----------------------------------------------------
Deuce i Arece zatrzymali przyjaciół dopiero, kiedy wszelkie światła twierdzy zniknęły im z oczu. Alice i Shine opadły na trawę, oddychając ciężko i odgarniając włosy ze spoconych twarzy. Donnie oglądał się za siebie raz po raz, by upewnić się, że nikt ich nie goni oraz by sprawdzić czy Azan przypadkiem jednak nie uciekł. Jednak jego nadzieja nie zdała się na nic, ponieważ nigdzie nie było widać bruneta, wołającego ich, by się zatrzymali.
Blondyn usiadł obok rudej i objął ją ramieniem. Alice oparła głowę na jego ramieniu i odetchnęła głęboko.
- Żeby tylko nic mu się nie stało… - jęknęła cicho błagalnym tonem. Shine usiadła z daleka od nich i wpatrzyła się w przestrzeń. Nie wiedziała dlaczego tak bardzo przejęła się zniknięciem Azana, lecz czuła na sercu ogromny ciężar, jakby była za niego odpowiedzialna. Zacisnęła zęby, karcąc się w duchu, bo przecież wiedziała, że Azan sobie poradzi, a z resztą kapitan Weizman nie pozwoli zrobić mu krzywdy. Jednak bała się o chłopaka jakby był jej starszym bratem i jakby właśnie dał porwać się, aby ją ratować.
Arece usiadł obok niej i uśmiechnął się uprzejmie. Odpowiedziała mu tym samym i westchnęła ciężko. Białowłosy bez słów zrozumiał jak bardzo dziewczyna się martwi o Azana. Objął ją ramieniem i przytulił do siebie, choć nie było to koniecznie. Shine jednak była mu wdzięczna za wsparcie jakie jej okazał i uśmiechnęła się smutno.
Jedynie Deuce nie zbliżył się do żadnej z tych par i po prostu wspiął się na drzewo, gdzie skulił się na gałęzi i rozglądał po okolicy. W jego sercu drgała niepewność i pewien rodzaj lęku, że wpadną w kłopoty jeśli zostaną w jednym miejscu na dłużej. Zamknął oczy i odetchnął głęboko starając się uśpić swoje obawy, jednak wciąż przeszkadzało mu niejasne uczucie, że ktoś go obserwuje. Kiedy uchylił jedno oko w ciemności zaświeciła para liliowych oczu. Z początku chłopak pomyślał, że to Jesse, lecz po chwili przyszła mu do głowy myśl, że to nie może być on, bo po co miałby czaić się na drzewie. Więc Deuce zerwał się na równe nogi o mały włos nie spadając z drzewa i ruszył powoli po gałęzi w stronę oczu, które wciąż wpatrywały się w niego zupełnie bez emocji. Nagle ślepia zniknęły, a po prawej stronie chłopaka przemknął cień. Szarooki odwrócił się i stanął twarzą w twarz z niewysoką dziewczyną o fioletowych oczach i ciemnoblond włosach z czerwonymi pasemkami, sięgających do połowy pleców. Miała bardzo ostre jak na dziewczynę rysy twarzy i nieco lekceważącą, lecz poważną minę.
- Kim jesteś? - spytał szarooki cicho, by reszta towarzyszy nie usłyszała, że z kimś rozmawia.
- To nie jest ważne - odparła dziewczyna nie zaprzątając sobie głowy przyjaciółmi chłopaka. - Ważne jest, czy ty jesteś Deuce Martinez?
- Tak, ale chcę wiedzieć coś ty za jedna? - upierał się Deuce, nie dając po sobie poznać jak bardzo zdziwiło go to, że dziewczyna zna jego imię. Westchnęła głęboko i się przedstawiła.
- Jestem Viole, szpieg Ruchu Oporu, do którego należy również kapitan Weizman.
- Czemu się tak skradałaś? - zapytał Deuce, przyglądając się uważniej ubraniu dziewczyny. Był nim brązowo-biały kombinezon i długie do kolan białe buty z pomarańczowymi zdobieniami.
- Musiałam się upewnić, że to ty - wyjaśniła krótko, zerkając na ziemię. Alice przysnęła oparta o ramię Donovana, który spoglądał na pogrążonych w milczeniu Shine i Arece’a. - Może zejdziemy do nich? - zaproponowała i nie czekając na odpowiedź zeskoczyła z drzewa, lądując tuż przed blondynem. Zanim Deuce zdążył zareagować Shine i Arece zapytali kim jest i czego chce, a ona im się przedstawiła. Szarooki zmrużył oczy, zeskakując do brata i towarzyszy.
- Po co nas śledziłaś? - spytała Shine, wpatrując się z zaintrygowaniem w fioletowe oczy Viole. Wydawały jej się dziwnie znajome.
- Jesteś siostrą kapitana Weizmana, prawda? - spytał Arece, uprzedzając pytanie brunetki o pochodzenie dziewczyny. Viole kiwnęła głową. Nie wyglądała na zaskoczoną, tym, że białowłosy wie kim jest. Jednak Shine i Donovan byli silnie zdezorientowani całą sytuacją.
- Tak, jestem jego siostrą - przytaknęła dziewczyna, związując włosy posrebrzaną gumką, którą miała na nadgarstku. - Śledziłam was, ponieważ dostałam taki rozkaz od lidera Ruchu Oporu.
- Czym jest Ruch Oporu? - zapytał zaciekawiony Donovan, głaszcząc delikatnie ramię śpiącej Alice. Viole chwilę zwlekała z odpowiedzią, jednak później usiadła pod drzewem, odchyliła głowę do tyłu i zaczęła mówić:
- Ruch Oporu to grupa buntowników, którzy mają za cel odnaleźć prawowitego władcę Lasu, zrzucić z tronu lorda protektora i przywrócić spokój w tej krainie. Do Ruchu należę ja; od niedawna jako szpieg, o którym nie wiedział nawet Jesse, który jest podwójnym agentem, chociaż pewnie już to wiecie. Jest buntownikiem i udaje przyjaciela lorda protektora, aby mieć wgląd na posunięcia wroga. Naszym liderem jest Wraith Spectrum, główny strateg Ruchu oraz jego twórca. Nieprawnym zastępcą lidera, czujnikiem oraz wabikiem jest Shade Prive; wariat o mentalności pięciolatka, którego uciszyć potrafi jedynie Wraith. W najgorszym wypadku poradzi sobie z nim Mason Black, nasz informator i strateg planu B. Zawsze gdy trzeba improwizować on jest w gotowości i wymyśla na poczekaniu sposób, by wyjść z trudnej sytuacji. Jest wielką szychą czarnego rynku w Lesie, co daje nam przewagę nad przeciwnikiem, jeśli chodzi o kryjówki i poruszanie się w podziemiu lub mieście.
- Tu są jakieś miasta? - zdziwiła się Shine, unosząc wysoko brwi. Deuce odpowiedział jej skinieniem głowy, chociaż sam nie był pewien odpowiedzi. Viole uśmiechnęła się ponuro i przytaknęła.
- Do tej pory byliście tylko w tej dzikiej części Lasu, ale są tutaj też całe metropolie cywilizacji, która umie już chyba dosłownie wszystko. Zaprowadzę was do jednej z kryjówek, gdy tylko dostanę sygnał. A na razie wrócę do tematu: do Ruchu należy również Lisa Eisis, nasza główna badaczka, laborantka oraz sekretarz na spotkaniach grupy lub przy sprawozdaniach z misji. No i oczywiście na zakończenie historii zostaje Gus Sepulcher: pełnomocny zastępca Wraitha i jego najlepszy przyjaciel, wszechstronnie uzdolniony chłopak. Potrafi wszystko: jest kartografem, mechanikiem, informatykiem, kierowcą, konstruktorem, a także najwierniejszym członkiem Ruchu Oporu. Nigdy jeszcze nas nie zawiódł, ma doskonały wzrok i słuch, no i oczywiście intuicję. To tyle jeśli chodzi o tych, których poznałam, chociaż Wraith mówił, że jest ich jeszcze więcej.
- Wydaje mi się, że powiedział tak tylko po to, żeby dodać wam otuchy, że nie jesteście sami w tej wojnie - szepnęła Alice, która od kilku minut przysłuchiwała się opowieści Viole z zamkniętymi oczami. Siostra Jesse’ego spojrzała na nią i pokiwała głową.
- Też tak myślę, ale nie miałam odwagi ani serca zwrócić mu na to uwagę. I tak ma już dużo na głowie… - westchnęła i przeniosła wzrok między drzewa. Na sekundę zabłysło tam białe światło, a po chwili zniknęło. Żadne z towarzyszy Viole tego nie zauważyło, lecz dziewczyna wstała i oznajmiła, że czas iść do kryjówki. Shine pomogła wstać Alice i ruszyły za Viole, zaś chłopcy przyglądali się sobie z niepokojem, po czym poszli za przyjaciółkami.
Szli za Viole około kilku godzin, aż nagle dziewczyna zatrzymała się przy grubej, spróchniałej sośnie. Zastukała dwa razy w pień i odczekała chwilę, a potem rozległ się głos:
- Ile jest jeden dodać dwa razy pięć?
- Jedenaście - westchnęła Viole, wywracając oczami. “Czy ja przypadkiem nie mówiłam mu żeby zmienił hasło?”, pomyślała poirytowana, patrząc jak od pnia odpada duży kawał kory, ukazując im wąski, ale długi szyb prowadzący pod ziemię. Viole wskoczyła do niego, wołając za sobą przyjaciół. Shine i Deuce nieco nieufnie poszli w ślady dziewczyny, a Alice i Donnie opierali się przeciwko temu, lecz Arece pchnął ich do szybu i skoczył za nimi. Zdążył jeszcze zobaczyć jak drzwi z kory zamykają się za nim z głuchym łomotem.
Arece’owi wydawało się, że spadał kilka godzin, podczas gdy tak naprawdę było to zaledwie dziesięć sekund. Białowłosy wylądował na miękkim mchu tuż obok brata i Donovana. Alice, Shine oraz Viole stały już przed nimi otrzepując się z ziemi. Obok nich pojawił się nagle chłopak średniego wzrostu nieco wyższy od Arece’a o długich, falowanych niebieskich włosach i bystrym, przenikliwym spojrzeniu wielkich, zielonych oczu. Miał ostry nos i kpiący uśmieszek na ustach, choć wyglądał na osobę łagodną i wielce poważną.
- Cześć, Gus - przywitała się Viole, uśmiechając się delikatnie. - Czemu nie zmieniliście hasła Shade’a? Przecież to bezsensowne i każdy może tu wejść jeśli tylko umie liczyć.
- Mistrz Wraith powiedział, że dopiero jak Mason wymyśli coś nowego to zmienimy hasło - odparł zielonooki, wzruszając ramionami. Miał na sobie czarno-brązowy, dwuczęściowy skórzany kombinezon z szarym pasem i pomarańczowymi butami do kolan. Viole wzruszyła ramionami, po czym przedstawiła Gus’owi nowych towarzyszy. Zielonooki zmierzył ich wszystkich badawczym spojrzeniem. Nagle rozległ się krzyk:
- Sepulcher! Wracaj tutaj! Musimy zredagować mapy podziemia!
- Ech… - westchnął ciężko Gus i odwrócił się. - Już idę, Lisa! A wy poczekajcie, zaraz przyjdzie po was Shade.
Zielonooki zagłębił się w ciemny tunel, na którego końcu jarzyło się delikatne światło. Viole westchnęła i odezwała się:
- Poznaliście właśnie Gus’a. Jest największym fanem Wraitha, nigdy nie mówi do niego inaczej niż per „mistrzu”. Dziewczyna, która go wołała to właśnie Lisa Eisis. Ostatnio strasznie dużo pracują nad mapami podziemi pałacu.
- A twój brat jest zły, że dołączyłaś do nas nic mu nie mówiąc - rozległ się kpiący, skrzekliwy głos z głębi tunelu. Podszedł do nich Shade Prive, uśmiechając się podle. Viole uderzyła go w potylicę i natychmiast się opanował.
- Jesse nie może mi tego zabronić - oświadczyła dumnym tonem, zarzucając włosy na ramię. - Jestem już dorosła, mam prawo decydować o tym, co chcę robić.
- Dorosła? - zdziwił się Donovan, unosząc brwi. - Wcale nie wyglądasz na osiemnaście lat, najwyżej na szesnaście.
- Tyle właśnie mam - przytaknęła Viole, kiwając głową. - W Lesie dorosłość liczy się od szesnastego roku życia.
- Chodźcie, Wraith chce poznać naszych nowych sojuszników - powiedział im Shade, prowadząc ich w ciemny korytarz. Deuce stwierdził, że powinni zainstalować jakieś lampki naścienne, żeby przynajmniej trochę rozjaśnić drogę. Kiedy to powiedział wokół nich zalśniło blade światło, chociaż nigdzie nie było widać jego źródła. Viole i Shade spojrzeli na chłopaka z uniesionymi brwiami, a on równie zaskoczony jak oni, odwrócił wzrok. Arece przyglądał się bratu z uwagą, lecz nie dostrzegł żadnych wyraźnych zmian.
Kiedy przeszli przez tunel, znaleźli się w przestronnym pokoju wykutym w litej skale. Na samym środku stał duży, biały stół, a dokoła niego poustawiane były obrotowe fotele wyściełane szkarłatnym materiałem. Nas stołem wisiał kryształowy żyrandol lśniący setkami zielonych, małych jak perełki żaróweczek. Na ścianach powieszone były mapy z pozaznaczanymi na nich różnymi punktami, a także długi wieszak, na którym wisiały różnego rodzaju bronie. Przy ścianie z wejściem ustawione były również sprzęty elektroniczne w tym monitoring najbliższej okolicy kryjówki i zaawansowane komputery, skanery, drukarki i kserokopiarki. Przy jednym z komputerów siedział Gus, nanosząc nowe punkty na wirtualne mapy 3D. Obok niego stała niska, blada dziewczyna o równie niebieskich jak chłopak włosach upiętych w wysoki kok, od którego spływały luźne pasma cienkich loków. Na małym, zgrabnym nosie miała okulary, zza których po ekranach wodziła bystrym, elektryzującym spojrzeniem błękitnych oczu. Ubrana była w biały, flanelowy bezrękawnik wiązany z przodu sznurówkami oraz długą do kolan niebieską spódnicę. Miała poważną twarz, na której nie było nawet śladu wesołości. Cały czas tłumaczyła coś Gus’owi, wskazując na mapie miejsca, w których chłopak miał postawić znaczniki. Jego mina mówiła, że nie jest zachwycony jej rozkazami jednak nie kłócił się, tylko posłusznie wykonywał polecenia.
Tej dwójce przyglądali się nie tylko Viole, Shade i ich towarzysze, lecz również wysoki blondyn w masce, siedzący przy okrągłym stole. Wraith Spectrum obserwował uważnie pracę swoich podwładnych, a kiedy Prive zakaszlał cicho, blondyn natychmiast przeniósł wzrok na nowo przybyłych. Uśmiechnął się ponuro do Viole, po czym wstał i podszedł do nich.
- Twój brat ma mi za złe, że cię przyjąłem bez jego zgody, więc jakbyś mogła opanować jego wewnętrzny bunt, byłbym wdzięczny. Wystarczy nam kłopotów na dzisiaj.
- Tak jest, Wraith - skinęła głową Viole i skierowała się ku drzwiom po przeciwnej stronie pokoju. Blondyn przeniósł wzrok na Shade’a, co natychmiast zmazało z twarzy białowłosego złośliwy uśmieszek. Chłopak uciekł w tunel, przeklinając pod nosem, a Arece nie mógł stłumić cichego śmiechu, jakim wybuchł na reakcję Shade’a. Spectrum popatrzył na niego i pokręcił głową.
- Witajcie w Ruchu Oporu.
Umiera się raz i człowiek szybko okrywa się sławą, ale żyje się w trudzie, bólu i cierpieniu, długie lata, i to jest największe bohaterstwo
5.12.2013
14.11.2013
Rodział VI: Przyjaciele kapitana
No i dobra - jest kolejny rozdział.
Poznacie nowych bohaterów i mam nadzieję, że ich polubicie.
Dzisiaj słowem wstępu to tyle, więc miłego czytania ! :)
-----------------------------------------------------
Nadzieje Deuce’a legły w gruzach, kiedy kapitan Weizman wepchnął jego i Alice do lochu. Na ławce pod ścianą siedzieli Shine i Azan - oboje z minami młodocianych przestępców w sądzie. Dziewczyna nawet nie spojrzała na nowych współlokatorów celi, natomiast Azan podszedł do nich i spytał czy nic im nie jest. Alice zapewniła go, że wszystko w porządku, jednak nagle przypomniała sobie napaść mgły i atak bólu Deuce’a. Opowiedziała o tym Azanowi, który spojrzał z niepokojem na szarookiego. Ten natychmiast odwrócił wzrok i usiadł obok Shine, ignorując bruneta.
- Wiecie, ta mgła to były elementy Rdzeni Żywiołów - wyjaśnił szeptem Azan, zastanawiając się, czemu tylko Deuce’a zabolało przyjęcie mocy. Postawił sobie wniosek, że to jedynie dlatego, że chłopak bronił się przed mgłą. Zanim wyjawił swoje przemyślenia towarzyszom do celi wepchnięci zostali Donovan oraz Arece. Deuce podskoczył do brata zaniepokojony i spytał, czy nic się nie stało. Żaden z nich nie odpowiedział, co bardzo zdziwiło i zaniepokoiło Shine. Przyjrzała im się uważnie w poszukiwaniu ran, lecz nic nie dostrzegła. Jednak Alice zauważyła sine ślady na ich szyjach.
- Liny? Szarpaliście się? - przestraszyła się, a chłopcy skinęli lekko głowami. Shine wstała z ławki i podeszła do krat celi. Szarpnęła nimi mocno, czego efektem było tylko głośne skrzypnięcie. Zaczęła zastanawiać się nad planem ucieczki, jednak nic sensownego nie przychodziło jej do głowy. Nadal była lekko roztrzęsiona po śmierci matki, lecz im bardziej próbowała o tym zapomnieć i skupić się na czymś innym, tym wyraźniej widziała martwe ciało kobiety. Potrząsnęła głową, żeby odpędzić czarne myśli.
- Jak się tu znaleźliście? - spytał nagle zdławionym głosem Donnie, siadając pod ścianą obok Azana. Brunet spojrzał na niego i opowiedział pokrótce o tym, że chcieli się zdrzemnąć, lecz wpadł na nich patrol strażników, a gdy powiedzieli o swojej misji, zostali pojmani i przyprowadzeni do więzienia. Arece ignorując ból gardła powiedział im, że podobnie było z nim i Donovanem.
Około godziny trzeciej nad ranem do więzienia zszedł po krętych schodach kapitan Weizman. W jednej ręce trzymał latarkę Deuce’a, a w drugiej metalowe kółko z kluczami. Podszedł do krat, podał latarkę szarookiemu i wetknął jeden klucz do zamka. Otworzył celę i wypuścił całą szóstkę na zewnątrz.
- Co ty robisz? - spytała cicho Alice, lecz Jesse pokręcił głową, skinąwszy na nich ręką. Jednak żadne z nich się nie ruszyło, a łucznik zatrzymał się, wzdychając ciężko.
- Rozumiem wasz brak zaufania. Chodźcie stąd, proszę. Wszystko wam wyjaśnię, obiecuję.
- Dlaczego mamy ci wierzyć? - spytał Deuce, krzyżując ramiona na piersi.
- Uratowałem ci życie - powiedział tylko Jesse i ruszył schodami na piętro. Azan oraz Shine rzucili szarookiemu zaskoczone spojrzenia, a on pokręcił głową i jako pierwszy ruszył za łucznikiem. Alice i Donnie zrobili to samo, lecz pozostała trójka dalej stała w miejscu. Kapitan Weizman zdążył już wyjść z więzienia, podczas gdy ta zdecydowali się mu zaufać. Bliźniacy zrównali się ze sobą i szli tak blisko siebie jak tylko było to możliwe. Alice i Shine zaciskały usta, wpatrzone z uwagą w prostego jak struna łucznika, który prowadził ich przez kamienny plac, otoczony z czterech stron wysokim, grubym murem.
- Gdzie my jesteśmy? - spytał Donovan tak cichym tonem, że Azan wątpił, czy łucznik go usłyszał. Lecz ku jego wielkiemu zaskoczeniu Jesse odpowiedział najspokojniejszym w świecie głosem:
- To Carcerem, więzienie lorda protektora Lasu. Zsyła tu wszystkich zdrajców. Chociaż według mnie sam powinien tu trafić - dodał sykliwie, zaciskając zęby. Na jego twarzy pojawił grymas nienawiści.
- Dlaczego? - spytała szczerze zainteresowana Shine. - Coś z nim nie tak?
- Od czasu śmierci naszego króla lord protektor rządzi tutaj niepodzielnie. Mimo panującej demokracji, wykorzystuje władzę absolutną. Dwadzieścia lat temu porwał również następcę tronu, który nawet jako tyran byłby lepszy od niego.
- Ty też jesteś zdrajcą - stwierdził Arece, uśmiechając się posępnie. - Pojmałeś więźniów, a teraz ich wypuszczasz.
- Co tobą kieruje? - spytała Alice. Jesse zatrzymał się, odetchnął głęboko, a kiedy spojrzał na rudą, jego fioletowe oczy były pełne łez.
- Co się stało z Lynn? - zapytał cichym, zadławionym głosem. Azan i Shine spojrzeli na siebie z niepokojem, po czym brunet westchnął.
- Umarła… - wyjawił szeptem. Jesse zacisnął usta i powieki, odwrócił głowę i starał się oddychać spokojnie, zaś Alice wzięła go za rękę i spytała, co się stało.
- Jestem podwójnym agentem, a Lynn była moją przyjaciółką. Najbliższą na świecie. Kiedy ją pojmali, pomogłem jej uciec, a potem kłamałem, że tylko próbowałem ją złapać, lecz zbiegła. Uwierzyli mi i dostałem awans - wyjaśnił łucznik, po czym dodał: - Trzydzieści lat temu był tu chłopiec, któremu Wyrocznia powiedziała, że przyśle do nas szóstkę wojowników, którzy wyrwą Las spod władzy lorda protektora. Moi towarzysze wynieśli z przepowiedni wnioski, że to wy.
- Skąd o nas wiedzą?
- Opowiedziałem im o was kilka godzin temu. Czy Lynn mówiła wam o Rdzeniach Żywiołów?
- Tak - przytaknął Azan. Kilka sekund zastanawiał się, czy powiedzieć Jesse’emu o tym, że teraz oni mają moc Żywiołów. Stwierdził, że kapitan powinien wiedzieć z kim ma do czynienia, więc dodał: - Przekazała nam ich cząstki. Teraz każde z nas ma moc…
- Wiem o tym… - przerwał mu łucznik, rozglądając się dokoła z niepokojem. W małych okienkach zdobiących mur zaczęły zapalać się światła. - Mamy kłopoty - stwierdził, po czym wypchnął towarzyszy przed siebie i kazał im biec. Sam ruszył za nimi, co dla postronnego wyglądało tak, jakby przed nim uciekali. Właśnie o takie wrażenie chodziło kapitanowi Weizmanowi. Nagle z czterech rogów murów wyległo około tysiąca w pełni uzbrojonych żołnierzy. Alice zatrzymała się, by spojrzeć na nich z przerażeniem. W ciągu tej krótkiej chwili Jesse dogonił ją, złapał za ramię, a ona krzyknęła:
- Azan! Pomóż!
Brunet odwrócił się napięcie i zawrócił, wołając do pozostałych by uciekali. Dobiegłszy do kapitana i Alice, szepnął dziewczynie do ucha, żeby goniła resztę. Uderzył Jesse’ego w twarz, a łucznik puścił rudą, która wybiegła za bramę muru. Azan stał jeszcze chwilę, w czasie której kapitan Weizman chwycił go za nadgarstki i wygiął mu ramiona w tył.
- Czemu nie uciekłeś? - spytał szeptem, gdy markowali szarpaninę.
- Chcę zwiedzić pałac tego całego lorda protektora - mruknął brunet w momencie upadku na kamienną podłogę. Pozostali strażnicy odebrali go z rąk Jesse’ego, a jeden z nich oglądał miejsce, w które trafiła pięść bruneta. Na szczęście nie był to mocny cios i ślad niedługo powinien zniknąć.
- Kapitanie Weizman, wybacz, że nie zdążyliśmy na czas przybyć ci z pomocą pochwycenia zbiegów - jęknął jeden z żołnierzy, klękając przed nim na jedno kolano. Jesse patrząc za Azanem i jego strażnikiem, skinął głową i rzekł:
- Oczywiście, możesz wstać. Złapiemy ich, gdy tylko wzejdzie słońce. Wyślę po nich nasz oddział specjalny - oświadczył i ruszył szybkim krokiem w stronę bramy. Błagał w duchu żeby innym udało się uciec.
Za murami więzienia czekał na niego kary ogier. Jesse wskoczył na niego i ruszył galopem w stronę lasu.
W samym sercu dębowego zagajnika kapitan Weizman zatrzymał konia i zeskoczył z siodła. Przyłożył dłonie do ust i zawołał:
- Halo!
- Hetta! - odpowiedziało mu kilka głosów, a z drzew zeskoczyło trzech chłopców w wieku między osiemnastym a dwudziestym rokiem życia.
- Weizman, co się stało? - spytał najwyższy z nich - blondyn o półdługich nastroszonych włosach i dużych jasnobłękitnych oczach. Uśmiechał się pogardliwie. Ubrany był w brązowy kombinezon ze złotymi zdobieniami, a na ramiona zarzucony miał fioletowo-czarny płaszcz z białymi lamówkami - nadawało mu to iście królewski wygląd.
- Mamy problem, Wraith. Te dzieciaki uciekły, musimy ich zgarnąć - wyjaśnił krótko łucznik, patrząc z szacunkiem na miecz z czarnej stali, przypięty do paska blondyna. Wszystkich bardzo ciekawiła historia tego ostrza, lecz nikt nigdy nie miał odwagi zapytać, bo gdy tylko temat rozmowy schodził na przeszłość Wraitha, ten odwracał się i mówił: “To co było jest nieważne, musimy żyć tym co jest i będzie”. Więc rzadko zdarzała się sytuacja, kiedy blondyn mówił o sobie i swoich planach.
Wraith był najstarszy wśród przyjaciół kapitana Weizmana - miał dwadzieścia jeden lat. Jednocześnie był najlepszym strategiem, chłodnym i opanowanym w każdej sytuacji. Często drażnił tym swoich towarzyszy, którzy woleli iść na żywioł, zamiast zastanawiać się “co by było gdyby”. Jedynymi, których nie drażnił jego charakter, byli Jesse oraz niższy od blondyna lecz wyższy od łucznika chłopak o podejrzanym uśmiechu i szerokich ramionach. Nazywał się Mason Black. Miał ciemno niebieskie oczy, bardzo bladą twarz i długą szyję. W jego głowie zawsze znajdował jakiś ryzykowny plan, a jego głos chociaż równie podejrzany jak jego uśmiech, budził zaufanie i przychylność. Mason stał tuż obok Wraitha i właśnie poprawiał sobie kołnierz kremowej koszuli. Miał krzaczaste brwi, ostre kły, które zawsze odsłaniał w złośliwym uśmiechu oraz przygładzone włosy w barwie podobnej do koloru oczu, lecz bardziej wpadającej w czerń. W tamtej chwili, gdy przyglądał się Jesse’emu, oczy lśniły mu złośliwymi ognikami. Blondyn zmierzył go lodowatym spojrzeniem i pokręcił głową.
- Czyli zbieramy się i ich szukamy - stwierdził Wraith, a Mason przytaknął mu radosnym głosem:
- No, to jazda! - zaśmiał się, a Jesse i ostatni z chłopców spojrzeli na niego krytycznie.
- Czy on brał dzisiaj swoje leki? - spytał łucznik, nachylając się ku towarzyszowi.
- Mnie się pytasz? Jestem większym świrem niż on. A te leki są moje nie jego - uśmiechnął się szaleńczo chłopak. Jego głos był bardzo dziecinny, jakby niedopasowany do mocnej postury, lecz jednocześnie idealnie pasujący do niedojrzałego zachowania. Miał jasną, wręcz białą, karnację, ostry, zadarty nos i lekko skośne oczy o małych źrenicach. Jego tęczówki lśniły krwistą czerwienią, kontrastującą ze śnieżnobiałymi włosami, roztrzepanymi na wszystkie strony. Miał na sobie białą koszulę rozpiętą do połowy, a na szyi naszyjnik z kręgów małych ssaków - ta ozdoba zawsze odpychała Jesse’ego, lecz kapitan nic nie mówił, ponieważ nieco obawiał się reakcji białowłosego. Podobnie jak pozostali towarzysze albinos nosił wysokie buty, lecz w jego wypadku były białe. Wszystko to w pewien sposób pasowało do długich, ostrych pazurów chłopaka, pomalowanych krwistoczerwonym lakierem.
- Shade, wiem, że jesteś oszołomem, ale nie musisz sobie pochlebiać - rzucił bezczelnie Mason, krzyżując ramiona na piersi. Białowłosy pokazał mu język i odwrócił się tyłem.
- Dość! - przerwał im Wraith władczym głosem, kiedy Shade chciał coś dodać. - Zamknijcie się obaj i chodźcie po Lisę i Gus’a. A ty, Weizman, wracaj do pałacu i przypilnuj, żeby ten ostatni nie władował się w kłopoty - rozkazał blondyn, wskazując skinieniem głowy ogiera, przebierającego niespokojnie kopytami.
- Skąd wiesz, że został? - zdziwił się kapitan Weizman. Przecież żaden z jego towarzyszy nie zbliżał się do pałacu ani Carceremu w obawie, że zostaną pojmani. Wraith uśmiechnął się zimno i wyciągnął z kieszeni płaszcza czarno-fioletową maskę. Założył ją, a jego łagodne oczy, zmieniły się w dwie błękitne żaróweczki jak u robota.
- Mamy szpiega - wyjawił, po czym dodał nieco złośliwym tonem: - Nazywa się Viole Weizman.
Wraith wskoczył na drzewo, po czym odbił się z jego gałęzi i przeskoczył na sąsiedni konar, a wkrótce zniknął im z oczu. Jesse spojrzał zaskoczony na Shade’a i Masona, którzy natychmiast skoczyli w las i uciekli.
Kapitan Weizman został sam w środku zagajnika, zatłoczony myślami o Viole.
Poznacie nowych bohaterów i mam nadzieję, że ich polubicie.
Dzisiaj słowem wstępu to tyle, więc miłego czytania ! :)
-----------------------------------------------------
Nadzieje Deuce’a legły w gruzach, kiedy kapitan Weizman wepchnął jego i Alice do lochu. Na ławce pod ścianą siedzieli Shine i Azan - oboje z minami młodocianych przestępców w sądzie. Dziewczyna nawet nie spojrzała na nowych współlokatorów celi, natomiast Azan podszedł do nich i spytał czy nic im nie jest. Alice zapewniła go, że wszystko w porządku, jednak nagle przypomniała sobie napaść mgły i atak bólu Deuce’a. Opowiedziała o tym Azanowi, który spojrzał z niepokojem na szarookiego. Ten natychmiast odwrócił wzrok i usiadł obok Shine, ignorując bruneta.
- Wiecie, ta mgła to były elementy Rdzeni Żywiołów - wyjaśnił szeptem Azan, zastanawiając się, czemu tylko Deuce’a zabolało przyjęcie mocy. Postawił sobie wniosek, że to jedynie dlatego, że chłopak bronił się przed mgłą. Zanim wyjawił swoje przemyślenia towarzyszom do celi wepchnięci zostali Donovan oraz Arece. Deuce podskoczył do brata zaniepokojony i spytał, czy nic się nie stało. Żaden z nich nie odpowiedział, co bardzo zdziwiło i zaniepokoiło Shine. Przyjrzała im się uważnie w poszukiwaniu ran, lecz nic nie dostrzegła. Jednak Alice zauważyła sine ślady na ich szyjach.
- Liny? Szarpaliście się? - przestraszyła się, a chłopcy skinęli lekko głowami. Shine wstała z ławki i podeszła do krat celi. Szarpnęła nimi mocno, czego efektem było tylko głośne skrzypnięcie. Zaczęła zastanawiać się nad planem ucieczki, jednak nic sensownego nie przychodziło jej do głowy. Nadal była lekko roztrzęsiona po śmierci matki, lecz im bardziej próbowała o tym zapomnieć i skupić się na czymś innym, tym wyraźniej widziała martwe ciało kobiety. Potrząsnęła głową, żeby odpędzić czarne myśli.
- Jak się tu znaleźliście? - spytał nagle zdławionym głosem Donnie, siadając pod ścianą obok Azana. Brunet spojrzał na niego i opowiedział pokrótce o tym, że chcieli się zdrzemnąć, lecz wpadł na nich patrol strażników, a gdy powiedzieli o swojej misji, zostali pojmani i przyprowadzeni do więzienia. Arece ignorując ból gardła powiedział im, że podobnie było z nim i Donovanem.
Około godziny trzeciej nad ranem do więzienia zszedł po krętych schodach kapitan Weizman. W jednej ręce trzymał latarkę Deuce’a, a w drugiej metalowe kółko z kluczami. Podszedł do krat, podał latarkę szarookiemu i wetknął jeden klucz do zamka. Otworzył celę i wypuścił całą szóstkę na zewnątrz.
- Co ty robisz? - spytała cicho Alice, lecz Jesse pokręcił głową, skinąwszy na nich ręką. Jednak żadne z nich się nie ruszyło, a łucznik zatrzymał się, wzdychając ciężko.
- Rozumiem wasz brak zaufania. Chodźcie stąd, proszę. Wszystko wam wyjaśnię, obiecuję.
- Dlaczego mamy ci wierzyć? - spytał Deuce, krzyżując ramiona na piersi.
- Uratowałem ci życie - powiedział tylko Jesse i ruszył schodami na piętro. Azan oraz Shine rzucili szarookiemu zaskoczone spojrzenia, a on pokręcił głową i jako pierwszy ruszył za łucznikiem. Alice i Donnie zrobili to samo, lecz pozostała trójka dalej stała w miejscu. Kapitan Weizman zdążył już wyjść z więzienia, podczas gdy ta zdecydowali się mu zaufać. Bliźniacy zrównali się ze sobą i szli tak blisko siebie jak tylko było to możliwe. Alice i Shine zaciskały usta, wpatrzone z uwagą w prostego jak struna łucznika, który prowadził ich przez kamienny plac, otoczony z czterech stron wysokim, grubym murem.
- Gdzie my jesteśmy? - spytał Donovan tak cichym tonem, że Azan wątpił, czy łucznik go usłyszał. Lecz ku jego wielkiemu zaskoczeniu Jesse odpowiedział najspokojniejszym w świecie głosem:
- To Carcerem, więzienie lorda protektora Lasu. Zsyła tu wszystkich zdrajców. Chociaż według mnie sam powinien tu trafić - dodał sykliwie, zaciskając zęby. Na jego twarzy pojawił grymas nienawiści.
- Dlaczego? - spytała szczerze zainteresowana Shine. - Coś z nim nie tak?
- Od czasu śmierci naszego króla lord protektor rządzi tutaj niepodzielnie. Mimo panującej demokracji, wykorzystuje władzę absolutną. Dwadzieścia lat temu porwał również następcę tronu, który nawet jako tyran byłby lepszy od niego.
- Ty też jesteś zdrajcą - stwierdził Arece, uśmiechając się posępnie. - Pojmałeś więźniów, a teraz ich wypuszczasz.
- Co tobą kieruje? - spytała Alice. Jesse zatrzymał się, odetchnął głęboko, a kiedy spojrzał na rudą, jego fioletowe oczy były pełne łez.
- Co się stało z Lynn? - zapytał cichym, zadławionym głosem. Azan i Shine spojrzeli na siebie z niepokojem, po czym brunet westchnął.
- Umarła… - wyjawił szeptem. Jesse zacisnął usta i powieki, odwrócił głowę i starał się oddychać spokojnie, zaś Alice wzięła go za rękę i spytała, co się stało.
- Jestem podwójnym agentem, a Lynn była moją przyjaciółką. Najbliższą na świecie. Kiedy ją pojmali, pomogłem jej uciec, a potem kłamałem, że tylko próbowałem ją złapać, lecz zbiegła. Uwierzyli mi i dostałem awans - wyjaśnił łucznik, po czym dodał: - Trzydzieści lat temu był tu chłopiec, któremu Wyrocznia powiedziała, że przyśle do nas szóstkę wojowników, którzy wyrwą Las spod władzy lorda protektora. Moi towarzysze wynieśli z przepowiedni wnioski, że to wy.
- Skąd o nas wiedzą?
- Opowiedziałem im o was kilka godzin temu. Czy Lynn mówiła wam o Rdzeniach Żywiołów?
- Tak - przytaknął Azan. Kilka sekund zastanawiał się, czy powiedzieć Jesse’emu o tym, że teraz oni mają moc Żywiołów. Stwierdził, że kapitan powinien wiedzieć z kim ma do czynienia, więc dodał: - Przekazała nam ich cząstki. Teraz każde z nas ma moc…
- Wiem o tym… - przerwał mu łucznik, rozglądając się dokoła z niepokojem. W małych okienkach zdobiących mur zaczęły zapalać się światła. - Mamy kłopoty - stwierdził, po czym wypchnął towarzyszy przed siebie i kazał im biec. Sam ruszył za nimi, co dla postronnego wyglądało tak, jakby przed nim uciekali. Właśnie o takie wrażenie chodziło kapitanowi Weizmanowi. Nagle z czterech rogów murów wyległo około tysiąca w pełni uzbrojonych żołnierzy. Alice zatrzymała się, by spojrzeć na nich z przerażeniem. W ciągu tej krótkiej chwili Jesse dogonił ją, złapał za ramię, a ona krzyknęła:
- Azan! Pomóż!
Brunet odwrócił się napięcie i zawrócił, wołając do pozostałych by uciekali. Dobiegłszy do kapitana i Alice, szepnął dziewczynie do ucha, żeby goniła resztę. Uderzył Jesse’ego w twarz, a łucznik puścił rudą, która wybiegła za bramę muru. Azan stał jeszcze chwilę, w czasie której kapitan Weizman chwycił go za nadgarstki i wygiął mu ramiona w tył.
- Czemu nie uciekłeś? - spytał szeptem, gdy markowali szarpaninę.
- Chcę zwiedzić pałac tego całego lorda protektora - mruknął brunet w momencie upadku na kamienną podłogę. Pozostali strażnicy odebrali go z rąk Jesse’ego, a jeden z nich oglądał miejsce, w które trafiła pięść bruneta. Na szczęście nie był to mocny cios i ślad niedługo powinien zniknąć.
- Kapitanie Weizman, wybacz, że nie zdążyliśmy na czas przybyć ci z pomocą pochwycenia zbiegów - jęknął jeden z żołnierzy, klękając przed nim na jedno kolano. Jesse patrząc za Azanem i jego strażnikiem, skinął głową i rzekł:
- Oczywiście, możesz wstać. Złapiemy ich, gdy tylko wzejdzie słońce. Wyślę po nich nasz oddział specjalny - oświadczył i ruszył szybkim krokiem w stronę bramy. Błagał w duchu żeby innym udało się uciec.
Za murami więzienia czekał na niego kary ogier. Jesse wskoczył na niego i ruszył galopem w stronę lasu.
W samym sercu dębowego zagajnika kapitan Weizman zatrzymał konia i zeskoczył z siodła. Przyłożył dłonie do ust i zawołał:
- Halo!
- Hetta! - odpowiedziało mu kilka głosów, a z drzew zeskoczyło trzech chłopców w wieku między osiemnastym a dwudziestym rokiem życia.
- Weizman, co się stało? - spytał najwyższy z nich - blondyn o półdługich nastroszonych włosach i dużych jasnobłękitnych oczach. Uśmiechał się pogardliwie. Ubrany był w brązowy kombinezon ze złotymi zdobieniami, a na ramiona zarzucony miał fioletowo-czarny płaszcz z białymi lamówkami - nadawało mu to iście królewski wygląd.
- Mamy problem, Wraith. Te dzieciaki uciekły, musimy ich zgarnąć - wyjaśnił krótko łucznik, patrząc z szacunkiem na miecz z czarnej stali, przypięty do paska blondyna. Wszystkich bardzo ciekawiła historia tego ostrza, lecz nikt nigdy nie miał odwagi zapytać, bo gdy tylko temat rozmowy schodził na przeszłość Wraitha, ten odwracał się i mówił: “To co było jest nieważne, musimy żyć tym co jest i będzie”. Więc rzadko zdarzała się sytuacja, kiedy blondyn mówił o sobie i swoich planach.
Wraith był najstarszy wśród przyjaciół kapitana Weizmana - miał dwadzieścia jeden lat. Jednocześnie był najlepszym strategiem, chłodnym i opanowanym w każdej sytuacji. Często drażnił tym swoich towarzyszy, którzy woleli iść na żywioł, zamiast zastanawiać się “co by było gdyby”. Jedynymi, których nie drażnił jego charakter, byli Jesse oraz niższy od blondyna lecz wyższy od łucznika chłopak o podejrzanym uśmiechu i szerokich ramionach. Nazywał się Mason Black. Miał ciemno niebieskie oczy, bardzo bladą twarz i długą szyję. W jego głowie zawsze znajdował jakiś ryzykowny plan, a jego głos chociaż równie podejrzany jak jego uśmiech, budził zaufanie i przychylność. Mason stał tuż obok Wraitha i właśnie poprawiał sobie kołnierz kremowej koszuli. Miał krzaczaste brwi, ostre kły, które zawsze odsłaniał w złośliwym uśmiechu oraz przygładzone włosy w barwie podobnej do koloru oczu, lecz bardziej wpadającej w czerń. W tamtej chwili, gdy przyglądał się Jesse’emu, oczy lśniły mu złośliwymi ognikami. Blondyn zmierzył go lodowatym spojrzeniem i pokręcił głową.
- Czyli zbieramy się i ich szukamy - stwierdził Wraith, a Mason przytaknął mu radosnym głosem:
- No, to jazda! - zaśmiał się, a Jesse i ostatni z chłopców spojrzeli na niego krytycznie.
- Czy on brał dzisiaj swoje leki? - spytał łucznik, nachylając się ku towarzyszowi.
- Mnie się pytasz? Jestem większym świrem niż on. A te leki są moje nie jego - uśmiechnął się szaleńczo chłopak. Jego głos był bardzo dziecinny, jakby niedopasowany do mocnej postury, lecz jednocześnie idealnie pasujący do niedojrzałego zachowania. Miał jasną, wręcz białą, karnację, ostry, zadarty nos i lekko skośne oczy o małych źrenicach. Jego tęczówki lśniły krwistą czerwienią, kontrastującą ze śnieżnobiałymi włosami, roztrzepanymi na wszystkie strony. Miał na sobie białą koszulę rozpiętą do połowy, a na szyi naszyjnik z kręgów małych ssaków - ta ozdoba zawsze odpychała Jesse’ego, lecz kapitan nic nie mówił, ponieważ nieco obawiał się reakcji białowłosego. Podobnie jak pozostali towarzysze albinos nosił wysokie buty, lecz w jego wypadku były białe. Wszystko to w pewien sposób pasowało do długich, ostrych pazurów chłopaka, pomalowanych krwistoczerwonym lakierem.
- Shade, wiem, że jesteś oszołomem, ale nie musisz sobie pochlebiać - rzucił bezczelnie Mason, krzyżując ramiona na piersi. Białowłosy pokazał mu język i odwrócił się tyłem.
- Dość! - przerwał im Wraith władczym głosem, kiedy Shade chciał coś dodać. - Zamknijcie się obaj i chodźcie po Lisę i Gus’a. A ty, Weizman, wracaj do pałacu i przypilnuj, żeby ten ostatni nie władował się w kłopoty - rozkazał blondyn, wskazując skinieniem głowy ogiera, przebierającego niespokojnie kopytami.
- Skąd wiesz, że został? - zdziwił się kapitan Weizman. Przecież żaden z jego towarzyszy nie zbliżał się do pałacu ani Carceremu w obawie, że zostaną pojmani. Wraith uśmiechnął się zimno i wyciągnął z kieszeni płaszcza czarno-fioletową maskę. Założył ją, a jego łagodne oczy, zmieniły się w dwie błękitne żaróweczki jak u robota.
- Mamy szpiega - wyjawił, po czym dodał nieco złośliwym tonem: - Nazywa się Viole Weizman.
Wraith wskoczył na drzewo, po czym odbił się z jego gałęzi i przeskoczył na sąsiedni konar, a wkrótce zniknął im z oczu. Jesse spojrzał zaskoczony na Shade’a i Masona, którzy natychmiast skoczyli w las i uciekli.
Kapitan Weizman został sam w środku zagajnika, zatłoczony myślami o Viole.
24.10.2013
Rozdział V: Aresztowani przez wybawcę
Aaaa! Bardzo przepraszam za drobne opóźnienie - nie bijcie Q.Q
Zwaliły mi się na głowę dwie kartkówki i sprawdzian na dzisiaj, więc musiałam się uczyć. Ale już mam wolne (przynajmniej do poniedziałku, czyli serio długo x.x). Więc daję rozdział piąty, a w Halloween możecie liczyć na oneshot'a, chociaż nic nie obiecuję.
Miłego czytania ;*
---------------------------------------------------
Deuce szedł między drzewami, bezustannie rozglądając się za Alice. Był pewien, że jej nie ominie, ponieważ płomiennoruda kaskada włosów rzucała się w oczy.
Po kilkunastu minutach krążenia między drzewami dostrzegł dziewczynę, kryjącą się za pniem grubego dębu. Podszedł do niej i odchrząknął głośno. Alice odwróciła się gwałtownie i zgarnęła grzywkę z czoło.
- Och, Deuce! Proszę, nie skradaj się tak - jęknęła cicho, odwracając się tyłem do chłopaka, który poczuł się całkowicie zignorowany. – Bałam się, że to jakiś drapieżnik.
- Alice, powinniśmy wrócić do Arece’a i Donovana - oznajmił najspokojniej w świecie szarooki. Dziewczyna machnęła na niego ręką i wskazała dłonią polankę za drzewami. Deuce podążył wzrokiem za jej ręką; tuż nad ziemią błąkała się srebrzysta mgła. Chłopak zrobił jeden krok w przód i przypadkiem nastąpił na gałązkę. Obłok w jednej sekundzie podpłynął do stóp dwójki towarzyszy, którzy odskoczyli w tył z cichym krzykiem. Zaciekawiona Alice kucnęła i ufnie wyciągnęła dłoń do mgły, która rozdzieliła się na dwie połowy; jedna pozostała srebrzysta i tylko rozbłysła złotawym światłem, a druga przybrała pomarańczowy kolor. Opar wpełznął na dłoń rudej, gdzie przemienił się w małe kamyczki żwiru i wsiąkł w skórę dziewczyny. Deuce tymczasem odganiał się od złoto-srebrnego motyla z mgły wielkości gołębia. Chłopak zaciskał usta i cofał się cały czas, aż nagle wpadł na drzewo i usiadł na ziemi. W ciągu jednej sekundy nieuwagi motyl uderzył w pierś Deuce’a. Zielonowłosy odchylił głowę do tyłu i z przeraźliwym krzykiem agonii upadł na ziemię.
- Deuce! - zawołała zaniepokojona Alice, klękając obok chłopaka, który spazmatycznie łapał powietrze i zwijał się z bólu. Jego twarz była przeraźliwie blada i oblana potem. Ruda nie bardzo wiedziała co zrobić, więc po prostu siedziała obok niego i głaskała go po głowie. Miała bardzo delikatne dłonie; jej dotyk napełniał chłopaka spokojem.
Po kilkunastu minutach jęków i wrzasków, Deuce odetchnął z ulgą i otworzył oczy, po czym wstał i popatrzył oszołomiony na Alice, która przyglądała mu się z niepokojem.
- Wszystko w porządku - rzucił cicho z wyczuwalną nutą wdzięczności w głosie.
- Jesteś tego pewien? - spytała dziewczyna, która wciąż klęczała na ziemi. Chłopak pokiwał głową i ruszył dalej między drzewa, nie oglądając się na rudą. Alice wstała z kolan i poszła za nim, cały czas wpatrując się uważnie w jego plecy. Zastanawiała się nad tym gwałtownym atakiem bólu, który uderzył w chłopaka tak nagle.
Było już ciemno kiedy Deuce postanowił się zatrzymać i odpocząć. Całą drogę ignorował Alice, która wytrwale szła za nim chociaż była na skraju wyczerpania. Gdy oznajmił jej, że robią postój, osunęła się po pniu drzewa na ziemię i zamknęła oczy, oddychając głęboko. Dopiero wtedy Deuce spojrzał na nią i ukuło go nieprzyjemne poczucie winy. Zrzucił plecak z ramion, wyciągnął z niego butelkę wody i podszedł do dziewczyny. Ukucnął obok niej, podając jej butelkę.
- Żyjesz? - spytał cicho, nie patrząc na nią tylko gdzieś między drzewa.
- Tak. Nic mi nie jest - odparła z szerokim uśmiechem. - A ty jak się czujesz?
- Już nic nie boli, dzięki - skinął głową i usiadł pod drzewem nieco na lewo od dziewczyny. - Nie gniewasz się, że jestem taki oschły?
- Nie - pokręciła głową ruda. - Po prostu mnie nie lubisz i wcale nie musisz.
- To nie tak, że cię nie lubię… tylko jakoś nie przepadam za nowymi towarzyszami.
- Wiesz, tak naprawdę to ty jesteś tym “nowym”. Azan wziął mnie do drużyny przed tobą - uśmiechnęła się Alice, a Deuce rzucił jej rozbawione spojrzenie. Jego zimne, stalowe oczy rozbłysły radośnie, a on sam uniósł kąciki ust, odsłaniając białe zęby.
- Zawsze logicznie myślisz - stwierdził poważniejszym tonem. - Opowiedz mi o sobie. Jakie miałaś dzieciństwo?
- Całkiem przyjemne, chociaż nie do końca. Kiedy miałam dwanaście lat mój tata odszedł z rodziny, a mama wpakowała się w kretyńskie interesy i wylądowała w więzieniu. Od tamtej pory wychowywała mnie babcia. Mam dwie starsze siostry. Lubię rysować i śpiewać, chociaż jak mam to robić publicznie to chowam się w najciaśniejszym rogu.
- Taka nieśmiała jesteś? - spytał zdziwiony. - Jakoś nie widziałem tego, kiedy kazałaś Azanowi czekać w tamtym korytarzu.
- Bo… no, bo potrafię być asertywna - speszyła się dziewczyna, a Deuce wybuchł nieco szalonym śmiechem. Ruda wydęła wargi w podkówkę, co uspokoiło szarookiego, który odetchnął głęboko i zamknął oczy.
- Jestem zmęczony… pozwolisz, że się prześpię, a potem ty pójdziesz spać, a ja popilnuję okolicy?
- Dobra, miłych snów - uśmiechnęła się słodko Alice.
Kilkanaście minut później chłopak chrapał cicho, rozłożony pod drzewem, a dziewczyna patrzyła na niego smutnymi oczami i co jakiś czas wzdychała ciężko. Było jej żal, że już od samego początku ich znajomości, Deuce nie przepadał za nią i tylko krytykował. Szanowała jego opinię na swój temat, lecz jednak bardzo chciała by zapałał do niej przynajmniej odrobiną sympatii, ponieważ go polubiła. Podobała się jej jego duma i władczość w głosie oraz gracja i szlachetność w każdym ruchu. Według niej był również przystojny, a jednocześnie słodki.
Dziewczynę otaczała gęsta ciemność i chłód, chociaż noc była bardzo ciepła. Alice nie potrafiła powiedzieć dlaczego przechodzą ją dreszcze. Przez kilka godzin wpatrywała się zamyślona w skalny strop, z którego woda kapała na sam środek polanki, na której się zatrzymali. Z nostalgii wyrwał ją Deuce, potrząsając jej ramieniem.
- Czas na zmianę, idź spać - szepnął, przeciągając się. Spojrzała na niego i poczuła, że się rumieni, kiedy popatrzyła w jego chłodne oczy. Cieszyła się w tym momencie niewyobrażalnie, że jest ciemno i chłopak nie zobaczy karmazynowego koloru jej twarzy. Kiwnęła głową i położyła pod drzewem zwinięta w kłębek. Deuce przykrył ją swoją kurtką, położył przy niej plecak, z którego uprzednio wyjął latarkę, zapalił ją i ruszył w las, nie robiąc najmniejszego nawet hałasu. Według niego to była jego największa zaleta - zdolność bezszelestnego poruszania się. Chyba, że był nieuważny, wtedy robił więcej hałasu „niż słoń z dzwoneczkami”. Bawiło go to porównanie wymyślone przez Arece’a, kiedy mieli siedem lat.
Szedł pomiędzy drzewami, oświetlając sobie latarką drogę, gdy nagle krzaki z jego lewej strony poruszyły się. Skierował w tamtą stronę światło latarki, a wśród liści dostrzegł parę czerwonych, lśniących głodem ślepi. Cofnął się kilka kroków, po czym pochylił się ku ziemi i podniósł kamień leżący opodal. Wyprostował się i wziął zamach. Cisnął skałą prosto między ślepia. “Proszę, goń mnie!”, pomyślał z rozpaczą i skoczył do drzewa. Odbił się od pnia, przeskakując nad nim, po czym rzucił się do ucieczki, słysząc za sobą wściekły charkot. Biegł przed siebie czując na plecach gorącą ciecz. Modlił się w duchu żeby to był jego pot, a nie ślina napastnika. Na tę myśl przeszedł go dreszcz obrzydzenia i przyspieszył jeszcze bardziej.
Po dwudziestu minutach nieustannego biegu Deuce zaczął tracić oddech, a bestia, która go goniła nie rezygnowała. W pewnym momencie chłopak, chcąc przeskoczyć nad zwalonym pniem drzewa, zahaczył sznurówką o wystającą gałąź i runą jak długi na ziemię, obijając sobie boleśnie łokcie i kolana. Jak najszybciej mógł obrócił się na plecy i zobaczył jedynie szarą smugę, która skoczyła na niego. Zacisnął powieki, lecz nie doczekał się pazurów rozdzierających jego ciało. Czuł jak serce podchodzi mu do gardła i wali jak oszalałe, a gdy otworzył oczy i nie zobaczył nigdzie bestii, odetchnął z niewyobrażalną ulgą. Podniósł się z ziemi, otrzepując poranione dłonie i rozdarte na kolanach spodnie, po czym rozejrzał się za napastnikiem, którego jednak nigdzie nie dostrzegł. Zauważył jedynie mokrą plamę krwi, spływającą po zwalonym pniu, w którym tkwiła srebrna strzała z zielonym grotem i piórami. Na gałęzi pobliskiego dębu stał wysoki młody chłopak z łukiem w ręce. Jego trójkątna, delikatna - wręcz dziecięca - twarz okolona była półdługimi czerwonymi włosami z końcówkami w kolorze ciemnego złota. Deuce spojrzał w bystre, fioletowe oczy łucznika. Ten zaś zmarszczył lekko zadarty, ostry nos. Deuce’owi w oczy rzuciło się, że przy pasie miał niebieską książeczkę, która wyglądała na dziennik. Twarz łucznika zdobił poważny półuśmiech. Zarzucił łuk na ramię i podszedł do Deuce’a.
- Nic ci się nie stało? - spytał mocnym głosem, który, przy pierwszym wrażeniu, w ogóle nie pasował do jego drobnej budowy ciała i dziecinnego wyrazu twarzy. Jednak po dłuższym czasie przyglądania mu się, szarooki stwierdził, że nieznajomy wygląda dojrzale, a jego głos jest idealny. Od razu widać było, że chłopak jest racjonalnie myślącym młodzieńcem, z którym można pożartować, lecz gdy walczy staje się groźnym przeciwnikiem.
- Chyba nie - odparł lekko drżącym głosem Deuce. Skarcił się w duchu za to przerażenie, ale na twarzy zachował powagę. - Dzięki za ratunek.
Łucznik skinął mu głową, odwrócił się, zeskakując z gałęzi i zniknął między drzewami.
- Ej! - wrzasnął za nim Deuce i pobiegł jego śladem. Już kilka metrów później, uderzył czołem w plecy nieznajomego, który spojrzał na niego przez ramię spokojnym wzrokiem i uniósł brwi.
- Jak się nazywasz? - spytał szarooki, rozcierając sobie głowę.
- Jesse Weizman. Kapitan wojsk Lasu i łucznik Gwardii Przybocznej lorda protektora - odparł wystudiowanym tonem chłopak, unosząc kącik ust w uśmiechu, za którym czaiła się duma. - A ty kim jesteś?
- Deuce Martinez. Razem z towarzyszami zostaliśmy tutaj przysłani, by dowiedzieć się czegoś o losach Lynn Vix.
Na dźwięk imienia dziewczynki Jesse zastygł jak posąg, jego twarz skamieniała i w ciągu kilku sekund, pochwycił Deuce’a za nadgarstki, wygiął jego ręce do tyłu i przygniótł chłopaka do ziemi. Szarooki nawet nie zauważył kiedy wylądował na kolanach. Weizman związał mu ręce, zarzucił pętlę z grubej liny na szyję i pozwolił wstać.
- Co ty, do licha ciężkiego, wyprawiasz? - spytał zdziwiony Deuce, starając się uspokoić. – Dopiero co mnie ratowałeś.
- Lynn Vix jest zdrajcą stanu, każdy kto ma z nią jakiekolwiek powiązania musi zostać pojmany i wrzucony do lochu - odparł Jesse z powagą. Pchnął szarookiego do przodu i rozkazał prowadzić się do reszty towarzyszy. Deuce zastanowił się, co będzie z Alice jeśli napadnie ją ten sam potwór, który skoczył na niego.
W ciągu półgodziny dotarli do miejsca gdzie spała ruda. Deuce potrząsnął nią i jeszcze zanim dziewczyna podniosła się, wyjaśnił jej szeptem co się stało. Alice skinęła głową na znak, że zrozumiała i wstała. Przyglądała się przez chwilę łucznikowi, po czym wzięła plecak do ręki i poszła za nim. Jesse nie związał jej tylko pod warunkiem, że przysięgnie, że nie spróbuje ucieczki. Ruda obiecała to, więc szła obok Deuce’a, który nie rwał się, ponieważ wiedział, że pętla zaciśnie się przy pierwszym gwałtownym ruchu. W jego głowie kotłowały się myśli krążące od Arece’a i Donovana do Shine i Azana. Miał nadzieję, że oni nie zostali pojmani.
Zwaliły mi się na głowę dwie kartkówki i sprawdzian na dzisiaj, więc musiałam się uczyć. Ale już mam wolne (przynajmniej do poniedziałku, czyli serio długo x.x). Więc daję rozdział piąty, a w Halloween możecie liczyć na oneshot'a, chociaż nic nie obiecuję.
Miłego czytania ;*
---------------------------------------------------
Deuce szedł między drzewami, bezustannie rozglądając się za Alice. Był pewien, że jej nie ominie, ponieważ płomiennoruda kaskada włosów rzucała się w oczy.
Po kilkunastu minutach krążenia między drzewami dostrzegł dziewczynę, kryjącą się za pniem grubego dębu. Podszedł do niej i odchrząknął głośno. Alice odwróciła się gwałtownie i zgarnęła grzywkę z czoło.
- Och, Deuce! Proszę, nie skradaj się tak - jęknęła cicho, odwracając się tyłem do chłopaka, który poczuł się całkowicie zignorowany. – Bałam się, że to jakiś drapieżnik.
- Alice, powinniśmy wrócić do Arece’a i Donovana - oznajmił najspokojniej w świecie szarooki. Dziewczyna machnęła na niego ręką i wskazała dłonią polankę za drzewami. Deuce podążył wzrokiem za jej ręką; tuż nad ziemią błąkała się srebrzysta mgła. Chłopak zrobił jeden krok w przód i przypadkiem nastąpił na gałązkę. Obłok w jednej sekundzie podpłynął do stóp dwójki towarzyszy, którzy odskoczyli w tył z cichym krzykiem. Zaciekawiona Alice kucnęła i ufnie wyciągnęła dłoń do mgły, która rozdzieliła się na dwie połowy; jedna pozostała srebrzysta i tylko rozbłysła złotawym światłem, a druga przybrała pomarańczowy kolor. Opar wpełznął na dłoń rudej, gdzie przemienił się w małe kamyczki żwiru i wsiąkł w skórę dziewczyny. Deuce tymczasem odganiał się od złoto-srebrnego motyla z mgły wielkości gołębia. Chłopak zaciskał usta i cofał się cały czas, aż nagle wpadł na drzewo i usiadł na ziemi. W ciągu jednej sekundy nieuwagi motyl uderzył w pierś Deuce’a. Zielonowłosy odchylił głowę do tyłu i z przeraźliwym krzykiem agonii upadł na ziemię.
- Deuce! - zawołała zaniepokojona Alice, klękając obok chłopaka, który spazmatycznie łapał powietrze i zwijał się z bólu. Jego twarz była przeraźliwie blada i oblana potem. Ruda nie bardzo wiedziała co zrobić, więc po prostu siedziała obok niego i głaskała go po głowie. Miała bardzo delikatne dłonie; jej dotyk napełniał chłopaka spokojem.
Po kilkunastu minutach jęków i wrzasków, Deuce odetchnął z ulgą i otworzył oczy, po czym wstał i popatrzył oszołomiony na Alice, która przyglądała mu się z niepokojem.
- Wszystko w porządku - rzucił cicho z wyczuwalną nutą wdzięczności w głosie.
- Jesteś tego pewien? - spytała dziewczyna, która wciąż klęczała na ziemi. Chłopak pokiwał głową i ruszył dalej między drzewa, nie oglądając się na rudą. Alice wstała z kolan i poszła za nim, cały czas wpatrując się uważnie w jego plecy. Zastanawiała się nad tym gwałtownym atakiem bólu, który uderzył w chłopaka tak nagle.
Było już ciemno kiedy Deuce postanowił się zatrzymać i odpocząć. Całą drogę ignorował Alice, która wytrwale szła za nim chociaż była na skraju wyczerpania. Gdy oznajmił jej, że robią postój, osunęła się po pniu drzewa na ziemię i zamknęła oczy, oddychając głęboko. Dopiero wtedy Deuce spojrzał na nią i ukuło go nieprzyjemne poczucie winy. Zrzucił plecak z ramion, wyciągnął z niego butelkę wody i podszedł do dziewczyny. Ukucnął obok niej, podając jej butelkę.
- Żyjesz? - spytał cicho, nie patrząc na nią tylko gdzieś między drzewa.
- Tak. Nic mi nie jest - odparła z szerokim uśmiechem. - A ty jak się czujesz?
- Już nic nie boli, dzięki - skinął głową i usiadł pod drzewem nieco na lewo od dziewczyny. - Nie gniewasz się, że jestem taki oschły?
- Nie - pokręciła głową ruda. - Po prostu mnie nie lubisz i wcale nie musisz.
- To nie tak, że cię nie lubię… tylko jakoś nie przepadam za nowymi towarzyszami.
- Wiesz, tak naprawdę to ty jesteś tym “nowym”. Azan wziął mnie do drużyny przed tobą - uśmiechnęła się Alice, a Deuce rzucił jej rozbawione spojrzenie. Jego zimne, stalowe oczy rozbłysły radośnie, a on sam uniósł kąciki ust, odsłaniając białe zęby.
- Zawsze logicznie myślisz - stwierdził poważniejszym tonem. - Opowiedz mi o sobie. Jakie miałaś dzieciństwo?
- Całkiem przyjemne, chociaż nie do końca. Kiedy miałam dwanaście lat mój tata odszedł z rodziny, a mama wpakowała się w kretyńskie interesy i wylądowała w więzieniu. Od tamtej pory wychowywała mnie babcia. Mam dwie starsze siostry. Lubię rysować i śpiewać, chociaż jak mam to robić publicznie to chowam się w najciaśniejszym rogu.
- Taka nieśmiała jesteś? - spytał zdziwiony. - Jakoś nie widziałem tego, kiedy kazałaś Azanowi czekać w tamtym korytarzu.
- Bo… no, bo potrafię być asertywna - speszyła się dziewczyna, a Deuce wybuchł nieco szalonym śmiechem. Ruda wydęła wargi w podkówkę, co uspokoiło szarookiego, który odetchnął głęboko i zamknął oczy.
- Jestem zmęczony… pozwolisz, że się prześpię, a potem ty pójdziesz spać, a ja popilnuję okolicy?
- Dobra, miłych snów - uśmiechnęła się słodko Alice.
Kilkanaście minut później chłopak chrapał cicho, rozłożony pod drzewem, a dziewczyna patrzyła na niego smutnymi oczami i co jakiś czas wzdychała ciężko. Było jej żal, że już od samego początku ich znajomości, Deuce nie przepadał za nią i tylko krytykował. Szanowała jego opinię na swój temat, lecz jednak bardzo chciała by zapałał do niej przynajmniej odrobiną sympatii, ponieważ go polubiła. Podobała się jej jego duma i władczość w głosie oraz gracja i szlachetność w każdym ruchu. Według niej był również przystojny, a jednocześnie słodki.
Dziewczynę otaczała gęsta ciemność i chłód, chociaż noc była bardzo ciepła. Alice nie potrafiła powiedzieć dlaczego przechodzą ją dreszcze. Przez kilka godzin wpatrywała się zamyślona w skalny strop, z którego woda kapała na sam środek polanki, na której się zatrzymali. Z nostalgii wyrwał ją Deuce, potrząsając jej ramieniem.
- Czas na zmianę, idź spać - szepnął, przeciągając się. Spojrzała na niego i poczuła, że się rumieni, kiedy popatrzyła w jego chłodne oczy. Cieszyła się w tym momencie niewyobrażalnie, że jest ciemno i chłopak nie zobaczy karmazynowego koloru jej twarzy. Kiwnęła głową i położyła pod drzewem zwinięta w kłębek. Deuce przykrył ją swoją kurtką, położył przy niej plecak, z którego uprzednio wyjął latarkę, zapalił ją i ruszył w las, nie robiąc najmniejszego nawet hałasu. Według niego to była jego największa zaleta - zdolność bezszelestnego poruszania się. Chyba, że był nieuważny, wtedy robił więcej hałasu „niż słoń z dzwoneczkami”. Bawiło go to porównanie wymyślone przez Arece’a, kiedy mieli siedem lat.
Szedł pomiędzy drzewami, oświetlając sobie latarką drogę, gdy nagle krzaki z jego lewej strony poruszyły się. Skierował w tamtą stronę światło latarki, a wśród liści dostrzegł parę czerwonych, lśniących głodem ślepi. Cofnął się kilka kroków, po czym pochylił się ku ziemi i podniósł kamień leżący opodal. Wyprostował się i wziął zamach. Cisnął skałą prosto między ślepia. “Proszę, goń mnie!”, pomyślał z rozpaczą i skoczył do drzewa. Odbił się od pnia, przeskakując nad nim, po czym rzucił się do ucieczki, słysząc za sobą wściekły charkot. Biegł przed siebie czując na plecach gorącą ciecz. Modlił się w duchu żeby to był jego pot, a nie ślina napastnika. Na tę myśl przeszedł go dreszcz obrzydzenia i przyspieszył jeszcze bardziej.
Po dwudziestu minutach nieustannego biegu Deuce zaczął tracić oddech, a bestia, która go goniła nie rezygnowała. W pewnym momencie chłopak, chcąc przeskoczyć nad zwalonym pniem drzewa, zahaczył sznurówką o wystającą gałąź i runą jak długi na ziemię, obijając sobie boleśnie łokcie i kolana. Jak najszybciej mógł obrócił się na plecy i zobaczył jedynie szarą smugę, która skoczyła na niego. Zacisnął powieki, lecz nie doczekał się pazurów rozdzierających jego ciało. Czuł jak serce podchodzi mu do gardła i wali jak oszalałe, a gdy otworzył oczy i nie zobaczył nigdzie bestii, odetchnął z niewyobrażalną ulgą. Podniósł się z ziemi, otrzepując poranione dłonie i rozdarte na kolanach spodnie, po czym rozejrzał się za napastnikiem, którego jednak nigdzie nie dostrzegł. Zauważył jedynie mokrą plamę krwi, spływającą po zwalonym pniu, w którym tkwiła srebrna strzała z zielonym grotem i piórami. Na gałęzi pobliskiego dębu stał wysoki młody chłopak z łukiem w ręce. Jego trójkątna, delikatna - wręcz dziecięca - twarz okolona była półdługimi czerwonymi włosami z końcówkami w kolorze ciemnego złota. Deuce spojrzał w bystre, fioletowe oczy łucznika. Ten zaś zmarszczył lekko zadarty, ostry nos. Deuce’owi w oczy rzuciło się, że przy pasie miał niebieską książeczkę, która wyglądała na dziennik. Twarz łucznika zdobił poważny półuśmiech. Zarzucił łuk na ramię i podszedł do Deuce’a.
- Nic ci się nie stało? - spytał mocnym głosem, który, przy pierwszym wrażeniu, w ogóle nie pasował do jego drobnej budowy ciała i dziecinnego wyrazu twarzy. Jednak po dłuższym czasie przyglądania mu się, szarooki stwierdził, że nieznajomy wygląda dojrzale, a jego głos jest idealny. Od razu widać było, że chłopak jest racjonalnie myślącym młodzieńcem, z którym można pożartować, lecz gdy walczy staje się groźnym przeciwnikiem.
- Chyba nie - odparł lekko drżącym głosem Deuce. Skarcił się w duchu za to przerażenie, ale na twarzy zachował powagę. - Dzięki za ratunek.
Łucznik skinął mu głową, odwrócił się, zeskakując z gałęzi i zniknął między drzewami.
- Ej! - wrzasnął za nim Deuce i pobiegł jego śladem. Już kilka metrów później, uderzył czołem w plecy nieznajomego, który spojrzał na niego przez ramię spokojnym wzrokiem i uniósł brwi.
- Jak się nazywasz? - spytał szarooki, rozcierając sobie głowę.
- Jesse Weizman. Kapitan wojsk Lasu i łucznik Gwardii Przybocznej lorda protektora - odparł wystudiowanym tonem chłopak, unosząc kącik ust w uśmiechu, za którym czaiła się duma. - A ty kim jesteś?
- Deuce Martinez. Razem z towarzyszami zostaliśmy tutaj przysłani, by dowiedzieć się czegoś o losach Lynn Vix.
Na dźwięk imienia dziewczynki Jesse zastygł jak posąg, jego twarz skamieniała i w ciągu kilku sekund, pochwycił Deuce’a za nadgarstki, wygiął jego ręce do tyłu i przygniótł chłopaka do ziemi. Szarooki nawet nie zauważył kiedy wylądował na kolanach. Weizman związał mu ręce, zarzucił pętlę z grubej liny na szyję i pozwolił wstać.
- Co ty, do licha ciężkiego, wyprawiasz? - spytał zdziwiony Deuce, starając się uspokoić. – Dopiero co mnie ratowałeś.
- Lynn Vix jest zdrajcą stanu, każdy kto ma z nią jakiekolwiek powiązania musi zostać pojmany i wrzucony do lochu - odparł Jesse z powagą. Pchnął szarookiego do przodu i rozkazał prowadzić się do reszty towarzyszy. Deuce zastanowił się, co będzie z Alice jeśli napadnie ją ten sam potwór, który skoczył na niego.
W ciągu półgodziny dotarli do miejsca gdzie spała ruda. Deuce potrząsnął nią i jeszcze zanim dziewczyna podniosła się, wyjaśnił jej szeptem co się stało. Alice skinęła głową na znak, że zrozumiała i wstała. Przyglądała się przez chwilę łucznikowi, po czym wzięła plecak do ręki i poszła za nim. Jesse nie związał jej tylko pod warunkiem, że przysięgnie, że nie spróbuje ucieczki. Ruda obiecała to, więc szła obok Deuce’a, który nie rwał się, ponieważ wiedział, że pętla zaciśnie się przy pierwszym gwałtownym ruchu. W jego głowie kotłowały się myśli krążące od Arece’a i Donovana do Shine i Azana. Miał nadzieję, że oni nie zostali pojmani.
12.10.2013
Rozdział IV: Pierwszy atak
No, cześć! :)
Nie było mnie miesiąc, więc przepraszam bardzo. Mam nadzieję, że jeszcze mnie nie zostawiliście.
Niestety dzisiaj dość krótki rozdział, bo ostatnio dużo sprawdzianów zwaliło mi się na głowę, a potem wysoka gorączka. Za to obiecuję, że następny rozdział wstawię jeszcze w październiku i postaram się, żeby był dłuższy.
A tymczasem zapraszam na rozdział trzeci :)
-------------------------------------------------------
Arece dopiero po dwudziestu minutach zorientował się, że nigdzie nie widać Alice ani Deuce’a. Powiedział o tym Donovanowi, który z oburzeniem zaczął przeklinać pod nosem.
- No, co za ludzie?! Do jasnej cholery, a Azan przypadkiem nie mówił, że nie wolno nam się rozdzielić?
- Nie przypominam sobie - mruknął Arece tak cicho, że blondyn go nie usłyszał. Białowłosy cieszył się z tego powodu, ponieważ zdenerwowany mięśniak mógłby mu przypadkiem coś zrobić.
- Jak myślisz, dokąd poszli? - spytał Donovan, odetchnąwszy głęboko.
- Tutaj nie ma zbyt wielu alternatyw, więc moja propozycja to las - podsunął ciemnoskóry i westchnął cicho. Ruszył w stronę granicy drzew, nie oglądając się nawet czy Donnie za nim idzie. Poprawił plecak i zagłębił się w Las. Blondyn poszedł za towarzyszem, uśmiechając się lekko, ale z wielką radością w oczach. Jeśli ktoś dobrze znał Donovana, wiedział, że blondyn jest człowiekiem, którego zły nastrój nie trzyma się zbyt długo. Arece nie mógł uwierzyć, że chłopakowi jest tak wesoło, podczas, gdy ich przyjaciele są nie wiadomo gdzie i nie można być pewnym, czy jeszcze żyją. Podzielił się swoimi obawami z Donovanem, który poklepał go po ramieniu i pokręcił głową.
- Nie ma powodu do obaw. Azan nie da się zabić, ani nie pozwoli skrzywdzić Shine. A twój brat wydaje mi się dość odpowiedzialnym kolesiem, więc i Alice jest bezpieczna.
- Ty uważasz, że Deuce się nią zaopiekuje?! - parsknął szyderczym śmiechem Arece, zatrzymując się na chwilę. Przyjrzał się chwilę blondynowi, aby upewnić się, że nie żartuje. - Przypadkiem nie dostałeś w głowę? On jej nie lubi. Jakby im coś groziło to nie zasłoni jej sobą, tylko siebie nią.
- Co z ciebie za brat? - westchnął z niedowierzaniem Donovan, patrząc na niego z wyrzutem. - Uważasz go za tak podłego?
- Ja wiem, że on jest podły, chociaż tego po nim nie widać - zacisnął usta białowłosy. Odwrócił wzrok od seledynowych oczu blondyna i ruszył dalej. Palce miał zagięte w pięści tak mocno, że aż mu pobielały, a do oczu nagle zaczęły napływać łzy. Nienawidził u siebie wrażliwości na oskarżycielskie słowa, lecz bardziej tego, że tak źle myśli o swoim bracie. Celowo przyspieszył, by Donnie go nie wyprzedził i nie zobaczył jego zaszklonych oczu, których złota barwa była teraz dwa razy intensywniejsza.
Szli w ciszy, stąpając prawie bezszelestnie i ostrożnie, uważając na każdym kroku. W pewnym momencie obaj chłopcy zatrzymali się, ponieważ usłyszeli cichy szum. Zerwał się bardzo silny wiatr. Przed nimi pojawiła się gęsta mgła, która po kilku sekundach podzieliła się na pół. Jedna jej część przybrała barwę ognistej czerwieni i nagle wybuchła wielkim płomieniem. Donovan cofnął się zdezorientowany, lecz ogień otoczył go ze wszystkich stron. Podczas, gdy blondyn usiłował odgonić od siebie płomienie, Arece wpatrywał się w mglistą, fioletową kobrę, która owinęła się wokół jego kostek i wspinała się wyżej po kolanach i biodrach zesztywniałego chłopaka. Wąż przekształcił się w pytona, a potem w żmiję, trzymającą w paszczy ludzką czaszkę.
Ogień otaczający Donovana w jednej sekundzie pochłonął go, po czym wpłynął w niego przez usta. Chłopakowi zrobiło się gorąco i stał w jednym miejscu całkowicie zamroczony i zdezorientowany. Nie widział nawet ogarniętego paniką Arece’a, który zaciskał usta, by nie dopuścić do nich węża. Mglisty gad jednak nie potrzebował ani zaproszenia, ani otwartych ust; wchłonął się prosto w pierś złotookiego, który upadł na kolana z bolesnym krzykiem, obejmując się ramionami. Jego wrzask natychmiast otrzeźwił Donovana. Blondyn podbiegł do przyjaciela, zapominając o płomieniach, podniósł jego głowę i zmusił białowłosego, by ten spojrzał mu w oczy. Ogarnięty agonią chłopak nie potrafił powstrzymać łez bólu. Donnie otarł jego twarz, mówiąc do niego cichym, spokojnym tonem, który widocznie skutkował. Arkeil szeptał kojące słowa, czule głaszcząc przyjaciela po twarzy jak małe dziecko. Starał się go uspokoić. Już po kilku minutach Arece rozluźnił ramiona i przestał krzyczeć, a łzy na jego policzkach i wargach zakrzepły w sól. Złotooki opuścił głowę, opierając ją na ramieniu blondyna; zaczął głęboko oddychać, przymykając oczy.
- Donnie… co to było? - jęknął z trudem, ciągle czując nieprzyjemne kłucie w piersi. Położył jedną dłoń dokładnie na miejscu, przez które przedarł się fioletowy wąż, nie pozostawiając najmniejszego nawet śladu czy rany.
- Mgła - odparł krótko Donovan, nie wiedząc co jeszcze mógłby powiedzieć. - Atakowała nas.
- Jak? Po co? Gdzie ona jest? - pytał dalej Arece, prostując się. Uspokoił już oddech i prawie całkiem udawało mu się ignorować ból. Był z siebie dumny, że tak szybko zapanował nad swoim ciałem. Wiedział oczywiście, że to w dużej mierze zasługa Donovana i jego uspakajającego tonu głosu.
- Ta mgła po prostu nas otoczyła i… w pewnym sensie… rzuciła się na nas. Nie rozumiem jaki w tym cel, ale tak mniej więcej było. No i wydaje mi się, że ona teraz jest… w nas - odpowiadał Donnie, zważając na kolejność w jakiej Arece zadał pytania. Zawsze był bardzo dokładny i starał się ułatwiać odbiorcy zrozumienie kontekstu jego wypowiedzi.
- W nas… - zastanowił się białowłosy, wstając z ziemi i otrzepując sobie spodnie z pojedynczych źdźbeł trawy. Przez chwilę stał w bezruchu i wpatrywał się pustym wzrokiem w przestrzeń, po czym potrząsnął głową, przeczesał włosy palcami i odwrócił się do Donovana. Uśmiechnął się do niego z wdzięcznością.
- Chodź dalej - zarządził spokojnym głosem. - Trzeba znaleźć naszych kumpli.
- I kumpele - dodał Donnie z szerokim uśmiechem. Bardzo mu ulżyło kiedy Arece się uśmiechnął i miał nadzieję, że podobna przygoda już ich nie spotka.
Żaden z chłopców nie chciał iść w milczeniu, więc zaczęli grać w skojarzenia, co jakiś czas wybuchając salwą śmiechu. Obaj czuli, że mimo swojej krótkiej znajomości zostaną bardzo bliskimi przyjaciółmi. Tak wesoło w ostatnich dniach im nie było. Donovan zaczął myśleć nagle o swoim młodszym braciszku, który pewnie w tej chwili pytał mamy gdzie jest jego starszy brat. Ukuło go w piersi coś na kształt żalu i poczucia winy, że zostawił chłopczyka, nie mówiąc mu, że zniknie na kilka dni. Z rozpaczą błagał Boga w myśli, żeby mały Kevin nie przeżywał zbytnio rozstania z nim. Na wspomnienie wielkich, brązowych oczu braciszka i jego słodziutkiego, szczerego uśmiechu, Donovan nie mógł nie zaśmiać się z dziecinną radością. Arece spojrzał na niego zaskoczony i uniósł brwi. Donnie szybko wyjaśnił, co go rozbawiło.
- Mój mały braciszek zawsze był zapatrzony we mnie jak w bóstwo - zakończył dumie Donovan opowiadanie o swojej rodzinie. Arece’a kilka razy dotknęła opowieść blondyna i ogarniała go wtedy zazdrość trudna do pohamowania. Bolało go, że nie pamięta swoich biologicznych rodziców i że wychował się w zapachu ostrych, miętowych perfum Lady Martinez, a nie wśród słodkiego zapachu ciasteczek z czekoladą. Jednak kiedy Donnie opowiadał o rodzicach, Arece nie pokazywał jak bardzo się denerwuje na myśl o swojej rodzinie. Uśmiechał się uprzejmie i kiwał głową. Blondynowi opowieść zajęła około godziny, podczas której w jaskini zrobiło się ciemno i jedynym światłem było to, którego źródło znajdowało się w żarówkach latarek w rękach chłopców.
- Nie powinniśmy chodzić po Lesie w nocy. Zwłaszcza, że nie wiemy co tutaj żyje - stwierdził Donovan, siadając na ziemi.
- Chyba masz rację - przyznał Arece, opierając się o najbliższe drzewo. - Posiedzimy tutaj i poczekamy… może Azan i reszta sami się znajdą.
- Szczerze w to wierzę, ale cudów nie ma - zaśmiał się Donnie, zamykając oczy. Zauważył, że złotooki nadal męczy się przy oddychaniu. Położył się na trawie i zaczął ponownie myśleć o tajemniczej mgle. Zastanawiał się, co miał oznaczać ten atak i dlaczego do niego doszło. W jego przemyśleniach nie zabrakło również niepokoju o resztę towarzyszy, którzy być może znaleźli się w takiej samej sytuacji. Kiedy o tym pomyślał ogarnęła go panika. “Boże błogosław, żeby im się nic nie stało”, pomodlił się w duchu. Spojrzał na białowłosego, który zdążył już zasnąć, skulony pod drzewem. Donovan zdjął swoją czerwoną kurtkę i okrył nią Arece’a. Mimo, że od ataku mgły minęło już dość dużo czasu twarz złotookiego wciąż była lekko wykrzywiona w grymasie bólu.
Nie było mnie miesiąc, więc przepraszam bardzo. Mam nadzieję, że jeszcze mnie nie zostawiliście.
Niestety dzisiaj dość krótki rozdział, bo ostatnio dużo sprawdzianów zwaliło mi się na głowę, a potem wysoka gorączka. Za to obiecuję, że następny rozdział wstawię jeszcze w październiku i postaram się, żeby był dłuższy.
A tymczasem zapraszam na rozdział trzeci :)
-------------------------------------------------------
Arece dopiero po dwudziestu minutach zorientował się, że nigdzie nie widać Alice ani Deuce’a. Powiedział o tym Donovanowi, który z oburzeniem zaczął przeklinać pod nosem.
- No, co za ludzie?! Do jasnej cholery, a Azan przypadkiem nie mówił, że nie wolno nam się rozdzielić?
- Nie przypominam sobie - mruknął Arece tak cicho, że blondyn go nie usłyszał. Białowłosy cieszył się z tego powodu, ponieważ zdenerwowany mięśniak mógłby mu przypadkiem coś zrobić.
- Jak myślisz, dokąd poszli? - spytał Donovan, odetchnąwszy głęboko.
- Tutaj nie ma zbyt wielu alternatyw, więc moja propozycja to las - podsunął ciemnoskóry i westchnął cicho. Ruszył w stronę granicy drzew, nie oglądając się nawet czy Donnie za nim idzie. Poprawił plecak i zagłębił się w Las. Blondyn poszedł za towarzyszem, uśmiechając się lekko, ale z wielką radością w oczach. Jeśli ktoś dobrze znał Donovana, wiedział, że blondyn jest człowiekiem, którego zły nastrój nie trzyma się zbyt długo. Arece nie mógł uwierzyć, że chłopakowi jest tak wesoło, podczas, gdy ich przyjaciele są nie wiadomo gdzie i nie można być pewnym, czy jeszcze żyją. Podzielił się swoimi obawami z Donovanem, który poklepał go po ramieniu i pokręcił głową.
- Nie ma powodu do obaw. Azan nie da się zabić, ani nie pozwoli skrzywdzić Shine. A twój brat wydaje mi się dość odpowiedzialnym kolesiem, więc i Alice jest bezpieczna.
- Ty uważasz, że Deuce się nią zaopiekuje?! - parsknął szyderczym śmiechem Arece, zatrzymując się na chwilę. Przyjrzał się chwilę blondynowi, aby upewnić się, że nie żartuje. - Przypadkiem nie dostałeś w głowę? On jej nie lubi. Jakby im coś groziło to nie zasłoni jej sobą, tylko siebie nią.
- Co z ciebie za brat? - westchnął z niedowierzaniem Donovan, patrząc na niego z wyrzutem. - Uważasz go za tak podłego?
- Ja wiem, że on jest podły, chociaż tego po nim nie widać - zacisnął usta białowłosy. Odwrócił wzrok od seledynowych oczu blondyna i ruszył dalej. Palce miał zagięte w pięści tak mocno, że aż mu pobielały, a do oczu nagle zaczęły napływać łzy. Nienawidził u siebie wrażliwości na oskarżycielskie słowa, lecz bardziej tego, że tak źle myśli o swoim bracie. Celowo przyspieszył, by Donnie go nie wyprzedził i nie zobaczył jego zaszklonych oczu, których złota barwa była teraz dwa razy intensywniejsza.
Szli w ciszy, stąpając prawie bezszelestnie i ostrożnie, uważając na każdym kroku. W pewnym momencie obaj chłopcy zatrzymali się, ponieważ usłyszeli cichy szum. Zerwał się bardzo silny wiatr. Przed nimi pojawiła się gęsta mgła, która po kilku sekundach podzieliła się na pół. Jedna jej część przybrała barwę ognistej czerwieni i nagle wybuchła wielkim płomieniem. Donovan cofnął się zdezorientowany, lecz ogień otoczył go ze wszystkich stron. Podczas, gdy blondyn usiłował odgonić od siebie płomienie, Arece wpatrywał się w mglistą, fioletową kobrę, która owinęła się wokół jego kostek i wspinała się wyżej po kolanach i biodrach zesztywniałego chłopaka. Wąż przekształcił się w pytona, a potem w żmiję, trzymającą w paszczy ludzką czaszkę.
Ogień otaczający Donovana w jednej sekundzie pochłonął go, po czym wpłynął w niego przez usta. Chłopakowi zrobiło się gorąco i stał w jednym miejscu całkowicie zamroczony i zdezorientowany. Nie widział nawet ogarniętego paniką Arece’a, który zaciskał usta, by nie dopuścić do nich węża. Mglisty gad jednak nie potrzebował ani zaproszenia, ani otwartych ust; wchłonął się prosto w pierś złotookiego, który upadł na kolana z bolesnym krzykiem, obejmując się ramionami. Jego wrzask natychmiast otrzeźwił Donovana. Blondyn podbiegł do przyjaciela, zapominając o płomieniach, podniósł jego głowę i zmusił białowłosego, by ten spojrzał mu w oczy. Ogarnięty agonią chłopak nie potrafił powstrzymać łez bólu. Donnie otarł jego twarz, mówiąc do niego cichym, spokojnym tonem, który widocznie skutkował. Arkeil szeptał kojące słowa, czule głaszcząc przyjaciela po twarzy jak małe dziecko. Starał się go uspokoić. Już po kilku minutach Arece rozluźnił ramiona i przestał krzyczeć, a łzy na jego policzkach i wargach zakrzepły w sól. Złotooki opuścił głowę, opierając ją na ramieniu blondyna; zaczął głęboko oddychać, przymykając oczy.
- Donnie… co to było? - jęknął z trudem, ciągle czując nieprzyjemne kłucie w piersi. Położył jedną dłoń dokładnie na miejscu, przez które przedarł się fioletowy wąż, nie pozostawiając najmniejszego nawet śladu czy rany.
- Mgła - odparł krótko Donovan, nie wiedząc co jeszcze mógłby powiedzieć. - Atakowała nas.
- Jak? Po co? Gdzie ona jest? - pytał dalej Arece, prostując się. Uspokoił już oddech i prawie całkiem udawało mu się ignorować ból. Był z siebie dumny, że tak szybko zapanował nad swoim ciałem. Wiedział oczywiście, że to w dużej mierze zasługa Donovana i jego uspakajającego tonu głosu.
- Ta mgła po prostu nas otoczyła i… w pewnym sensie… rzuciła się na nas. Nie rozumiem jaki w tym cel, ale tak mniej więcej było. No i wydaje mi się, że ona teraz jest… w nas - odpowiadał Donnie, zważając na kolejność w jakiej Arece zadał pytania. Zawsze był bardzo dokładny i starał się ułatwiać odbiorcy zrozumienie kontekstu jego wypowiedzi.
- W nas… - zastanowił się białowłosy, wstając z ziemi i otrzepując sobie spodnie z pojedynczych źdźbeł trawy. Przez chwilę stał w bezruchu i wpatrywał się pustym wzrokiem w przestrzeń, po czym potrząsnął głową, przeczesał włosy palcami i odwrócił się do Donovana. Uśmiechnął się do niego z wdzięcznością.
- Chodź dalej - zarządził spokojnym głosem. - Trzeba znaleźć naszych kumpli.
- I kumpele - dodał Donnie z szerokim uśmiechem. Bardzo mu ulżyło kiedy Arece się uśmiechnął i miał nadzieję, że podobna przygoda już ich nie spotka.
Żaden z chłopców nie chciał iść w milczeniu, więc zaczęli grać w skojarzenia, co jakiś czas wybuchając salwą śmiechu. Obaj czuli, że mimo swojej krótkiej znajomości zostaną bardzo bliskimi przyjaciółmi. Tak wesoło w ostatnich dniach im nie było. Donovan zaczął myśleć nagle o swoim młodszym braciszku, który pewnie w tej chwili pytał mamy gdzie jest jego starszy brat. Ukuło go w piersi coś na kształt żalu i poczucia winy, że zostawił chłopczyka, nie mówiąc mu, że zniknie na kilka dni. Z rozpaczą błagał Boga w myśli, żeby mały Kevin nie przeżywał zbytnio rozstania z nim. Na wspomnienie wielkich, brązowych oczu braciszka i jego słodziutkiego, szczerego uśmiechu, Donovan nie mógł nie zaśmiać się z dziecinną radością. Arece spojrzał na niego zaskoczony i uniósł brwi. Donnie szybko wyjaśnił, co go rozbawiło.
- Mój mały braciszek zawsze był zapatrzony we mnie jak w bóstwo - zakończył dumie Donovan opowiadanie o swojej rodzinie. Arece’a kilka razy dotknęła opowieść blondyna i ogarniała go wtedy zazdrość trudna do pohamowania. Bolało go, że nie pamięta swoich biologicznych rodziców i że wychował się w zapachu ostrych, miętowych perfum Lady Martinez, a nie wśród słodkiego zapachu ciasteczek z czekoladą. Jednak kiedy Donnie opowiadał o rodzicach, Arece nie pokazywał jak bardzo się denerwuje na myśl o swojej rodzinie. Uśmiechał się uprzejmie i kiwał głową. Blondynowi opowieść zajęła około godziny, podczas której w jaskini zrobiło się ciemno i jedynym światłem było to, którego źródło znajdowało się w żarówkach latarek w rękach chłopców.
- Nie powinniśmy chodzić po Lesie w nocy. Zwłaszcza, że nie wiemy co tutaj żyje - stwierdził Donovan, siadając na ziemi.
- Chyba masz rację - przyznał Arece, opierając się o najbliższe drzewo. - Posiedzimy tutaj i poczekamy… może Azan i reszta sami się znajdą.
- Szczerze w to wierzę, ale cudów nie ma - zaśmiał się Donnie, zamykając oczy. Zauważył, że złotooki nadal męczy się przy oddychaniu. Położył się na trawie i zaczął ponownie myśleć o tajemniczej mgle. Zastanawiał się, co miał oznaczać ten atak i dlaczego do niego doszło. W jego przemyśleniach nie zabrakło również niepokoju o resztę towarzyszy, którzy być może znaleźli się w takiej samej sytuacji. Kiedy o tym pomyślał ogarnęła go panika. “Boże błogosław, żeby im się nic nie stało”, pomodlił się w duchu. Spojrzał na białowłosego, który zdążył już zasnąć, skulony pod drzewem. Donovan zdjął swoją czerwoną kurtkę i okrył nią Arece’a. Mimo, że od ataku mgły minęło już dość dużo czasu twarz złotookiego wciąż była lekko wykrzywiona w grymasie bólu.
12.09.2013
Rozdział III: Lynn Vix
No i wreszcie jest trzeci rozdział, hurra!
Mam nadzieję, że cieszycie się równie bardzo jak ja. Jak zawsze proszę o wytykanie ewentualnych błędów ortograficznych, interpunkcyjnych, stylistycznych czy też powtórzeń. Uzasadniona krytyka oraz sugestie, co do stylu też mile widziane... co jeszcze?
A tak: szczęśliwego Piątku Trzynastego xD
----------------------------------------------------------------------
Szóstka nastolatków stanęła za ogrodzeniem, otaczającym zejście do tunelu. Było ono dość duże, by mógł przejść przez nie ktoś tak wysoki i szeroki w ramionach jak Donovan. Alice zadrżała, zaglądając do ciemnego szybu. Przypomniały jej się przerażające korytarze szpitali psychiatrycznych z horrorów. Deuce krzyknął w głąb korytarza „halo” - odpowiedziało mu przytłumione echo. Shine westchnęła i zapaliła latarkę, ruszając przodem. Azan poszedł za nią z drugą latarką i oświetlał drogę reszcie. Arece rozglądał się po korytarzu, chociaż nie znajdowało się w nim nic ciekawego do oglądania. Szli w całkowitym milczeniu, a szyb wydawał się coraz dłuższy i węższy, o czym Azan upewnił się kiedy nie mógł rozłożyć rąk na całą szerokość.
- Ile już tu jesteśmy? - spytał po pewnym czasie Donovan, nachylając się do Deuce’a, który wyciągnął telefon i spojrzał na wyświetlacz.
- Wydaje mi się, że jakieś pół godziny - mruknął szarooki, potrząsając aparatem, jakby to miało coś pomóc na zepsuty zegarek. Spojrzał na Shine. - Czy ta dziewczyna się kiedykolwiek uśmiecha?
Odkąd weszli do tunelu, twarz Shine cały czas była tak samo blada i wyprana z emocji. Teraz jednak zakradł się na nią grymas niezadowolenia. Rzuciła chłopakowi wrogie spojrzenie. Deuce wytrzymał jej zimny wzrok, a gdy tylko się odwróciła, odetchnął głęboko i usiadł na ziemi zrezygnowany. Alice oraz Arece kucnęli obok niego, wzdychając ciężko. Donovan stanął nad nimi, krzyżując ręce na piersi i zwracając spojrzenie na Azana oraz Shine, którzy rozglądali się, macając ściany w poszukiwaniu jakichś zakrętów lub zapadni.
- Utknęliśmy - oznajmiła brunetka po krótkim czasie, waląc pięścią w ścianę. Azan usiadł obok Arece’a i schował twarz w dłoniach. Alice popatrzyła na niego i położyła mu rękę na ramieniu. Jej duże, brązowe oczy stały się jeszcze smutniejsze niż rano.
- Znajdziemy drogę… - zaczęła, chcąc wesprzeć przyjaciela na duchu, lecz Deuce prychnął z pogardą i pokręcił głową.
- A widzisz tutaj gdzieś inną drogę niż z powrotem? - rzucił nieprzyjaznym tonem, a Alice pokryła się delikatnym rumieńcem, którego na jej szczęście zielonowłosy nie miał szans dostrzec w półmroku.
- Ale z ciebie pesymista - odgryzła się speszona, spuszczając wzrok. Shine rzuciła każdemu z osobna karcące spojrzenie, po którym ucichli.
- Zamknijcie się i to już! - rozkazała zimnym tonem. Starała się zachować spokój, ale jej serce wciąż nie potrafiło zwolnić po śmierci matki. Z trudem powstrzymywane łzy, pociekły jej w końcu po twarzy, więc ukryła ją w dłoniach. Azan kopnął ją lekko w kostkę.
- Opanuj się! - warknął cicho, nie podnosząc głowy. Nie zdawał sobie sprawy, że dziewczyna się rozpłakała. - To nie ich wina. Chodźcie, wrócimy.
Donovan skinął mu głową i ruszył jako pierwszy. Bliźniacy również wstali, a za nimi Shine, ścierając ukradkiem łzy. Poszli we trójkę za blondynem. Kiedy Azan chciał iść, obejrzał się i jego wzrok padł na nadal siedzącą Alice. Kucnął obok niej.
- Czemu nie idziesz? - zapytał, zerkając na Shine, żeby upewnić się, że zaraz nie zacznie krzyczeć, żeby się ruszyli.
- Mam dziwne wrażenie, że właśnie tutaj powinniśmy być - szepnęła ruda, czując pieczenie oczu. Bała się, że brunet nie uwierzy i wróci do domu. - Zostań ze mną, Azan. Ja wiem, że tu coś się stanie.
- Jesteś pewna?
- Tak. Jak jeszcze nigdy niczego - skinęła głową Alice i spojrzała na niego twardym wzrokiem. W czasie ich bardzo krótkiej znajomości, chłopak ani razu nie słyszał, by mówiła tak stanowczym tonem.
- Stójcie! - zawołał, a wszyscy się odwrócili. Deuce zmierzył go stalowym wzrokiem, po czym spojrzał na Alice i od razu był pewien, że to przez nią Azan ich zatrzymuje. Bardzo mu się to nie spodobało.
- O co znowu chodzi? - spytała Shine zdławionym głosem, krzyżując ramiona na piersi. Zaczęło ją irytować, że brunet się rządzi i się jej nie słucha, ale jednocześnie trochę jej to imponowało.
- Alice sądzi, że powinniśmy tutaj zostać, bo coś się stanie… - zanim skończył mówić, ziemia się pod nim zapadła, a on sam wpadł w pułapkę.
- Azan! - krzyknęła Alice, doskakując szybko do dziury. Arece podbiegł do niej i spojrzał w dół. Na dnie zobaczył delikatną, zieloną poświatę, jednak po brunecie nie było nawet śladu. Shine, nawet nie patrząc jak jest głęboko, rozpędziła się i wskoczyła do dziury.
- Shine! Głupia jesteś?! - wrzasnął Deuce, usiłując złapać ją za rękę, kiedy skakała. Zaklął głośno, lecz to nic nie zmieniło. Jego palce jedynie musnęły jej skórę. Shine, podobnie jak Azan, zniknęła pod ziemią.
Donovan szybko wyciągnął linę z plecaka i przywiązał jeden jej koniec do wystającej skały. Zawsze był przygotowany na sytuacje awaryjne, takie jak nagła wspinaczka. Rodzina i przyjaciele, którzy znali ten zwyczaj blondyna, śmiali się, twierdząc, że to się nigdy nie przyda, więc teraz pomyślał, że mogą mu nagwizdać. Zrzucił pozostałą część sznura do dziury i spuścił się po nim w dół. Deuce zszedł jako drugi, a Arece puścił przodem Alice i ruszył na końcu.
Kiedy wszyscy stanęli na dnie zapadliny, rozejrzeli się z ciekawością. Stali na dużej polanie porośniętej miękką trawą i fioletowymi fiołkami. Wszystko dokoła obrosło gęstym lasem - pnie drzew oplatały pędy bluszczu oraz dzikiego wina. Mimo tego że byli dobre kilkanaście metrów pod ziemią, otaczało ich świeże, czyste powietrze i powiewał lekki wietrzyk.
- Shine! Azan! - zawołał Donnie, ale nikt mu nie odpowiedział. Bliźniacy rozglądali się za dwójką przyjaciół, a Alice ruszyła w stronę granicy drzew, nie zamierzając zbytnio się oddalać. Nikt nie zauważył kiedy ruda zniknęła w lesie i dopiero po kilku minutach Deuce się zorientował. “Cholera jasna, spuścić ją z oka to ucieknie”, pomyślał poirytowany i pobiegł do lasu szukać dziewczyny. Tuż przed wejściem między drzewa obejrzał się na brata i Donovana, mając cichą nadzieję, że sami sobie poradzą.
Azan otworzył oczy, przetarł je i zbadał wzrokiem okolicę. Siedział w jakiejś wilgotnej jaskini. Obok niego stała Shine, kręcąc głową. Spojrzała na niego i pomogła mu wstać z ziemi.
- Wszystko w porządku? - spytała, strzepując mu z ramion kurz. Azan pokiwał głową.
- Nic mi nie jest - uspokoił ją. - A z tobą wszystko dobrze?
- Tak, żyję. Gdzie my właściwie jesteśmy?
- Jesteście w Jaskini Żywiołów - odpowiedział jej dźwięczny głosik. Azan się odwrócił i zobaczył niziutką, zielonowłosą dziewczynę, która na powierzchni spoglądała na niego z obrazu w gabinecie dyrektora.
- Ty jesteś Lynn Vix - odgadł, a dziewczynka pokiwała głową. Usiadła po turecku przed dwójką towarzyszy i uśmiechnęła się szeroko.
- Jak to jest, że trzydzieści lat temu byłaś dzieckiem i teraz też nim jesteś? - zdziwiła się Shine, klękając powoli obok Lynn.
- Jestem elfem, nie starzeję się, chociaż mogę umrzeć - wyjaśniła cicho Vix. - Dlatego bardzo się cieszę, że wy i wasi przyjaciele tutaj przyszliście. Mam dość noszenia brzemienia Rdzeni Żywiołów, ale nie mogę oddać ich wam tak po prostu.
- Rdzenie Żywiołów? - powtórzył zaskoczony Azan, klękając obok dziewcząt. - Co to takiego?
- Są to kamienie szlachetne, w których uwięziono siły sześciu żywiołów - odpowiedziała elfka, wyciągając z kieszeni woreczek z błyszczącymi kamieniami. Było ich sześć i każdy miał inny kolor.
- Myślałam, że żywioły są tylko cztery - powiedziała Shine, przyglądając się uważnie kamieniom.
- Są cztery żywioły natury, ale w Lesie istnieją jeszcze Światło i Ciemność - oznajmiła spokojnie Lynn. Azan przypomniał sobie opowieści mamy. - Poddam was sześciu próbom, a po każdej jednej dostaniecie po Rdzeniu Żywiołu. Będzie to trudna misja, jednak, by wam pomóc, mogę przekazać wam cząstki mocy, które ułatwią wam zadania.
- Jakie zadania? - dopytywał się Azan coraz bardziej zaintrygowany.
- Ukryję sześć kamieni w sześciu częściach Lasu, a wy będziecie musieli je odnaleźć.
- Co w tym trudnego? - spytała lekceważąco Shine, a Azan trącił ją łokciem w żebra, kręcąc głową.
- Na drodze stanie wam wiele przeszkód i tylko dzięki pracy zespołowej zdołacie je pokonać. Wyzwania postawi przed wami również protektor, ale nie moją rolą jest, abym wam to wyjaśniła. Shine, czy wiesz co jest podstawą współpracy, prawda?
- Nie opuszać nikogo, bez względu na to kim jest - szepnęła brunetka, zaciskając zęby. Słowa jej mamy bolały tak, jakby ponownie przeżywała moment śmierci kobiety. Rozpacz ponownie ją ogarnęła. Elfka pogłaskała ją delikatnie po policzku, uśmiechając się ze współczuciem.
- Jesteś dobrą dziewczyną, Shine, i nie zasłużyłaś na cierpienie jakie przeżywasz, lecz wiedziałaś, że w końcu nadejdzie dzień śmierci twojej matki. Nie możesz rozpamiętywać tego tak długo - oznajmiła cicho, a Shine zacisnęła zęby. Nie chciała słuchać kazania od dziewczynki, która wyglądała najwyżej na dziesięć lat. “Nie obchodzi mnie co mówisz. Mam własne spojrzenie na świat”, pomyślała ze złością, odwracając głowę.
- Lynn, kiedy dasz nam cząstki mocy? - spytał Azan, chcąc zmienić temat z bolesnego dla przyjaciółki. Elfka spojrzała na niego ze smutnym uśmiechem i błyskiem żalu w oczach, po czym wyciągnęła srebrny sztylet.
- Nie wolno wam zabrać tego noża - powiedziała cichym, lecz twardym głosem Vix, po czym wbiła ostrze w swoją krtań. Krew chlusnęła na dwójkę przyjaciół, którzy patrzyli na gasnące oczy elfki. Azan krzyknął, ledwo powstrzymując się od ratowania dziewczynki.
- Mój Boże! - jęknęła Shine, zakrywając usta dłonią. - Dlaczego?
- Cicho… - syknął brunet, czując kłucie w piersi. Ciało zielonowłosej zaczęło delikatnie skrzyć się perłowym blaskiem, a już po kilku sekundach błyszczało białym, oślepiającym światłem.
Azan oraz Shine zamknęli oczy i odwrócili głowy, nie mogąc wytrzymać tak wielkiej jasności. W ciągu następnych dziesięciu minut światło wzmagało się, aż nagle, w jednej sekundzie, zniknęło całkowicie. Zamiast tego nad ciałem elfki unosiły się sześciokolorowe mgiełki. Brunet nigdy w życiu nie widział tak pięknego widoku. Czerwone opary wyglądały jak lekkie płomienie pływające nad martwą dziewczynką. Błękitna mgiełka była zrobiona jakby z lśniącej tafli jeziora. Pomarańczowa para przypominała brokat zmieszany ze żwirem. Zielony opar wyglądał całkiem zwyczajnie, lecz było w nim coś nadzwyczajnego, poruszającego. Złoto-srebrna mgła wyglądała pięknie i magicznie, tak samo jak fioletowa. Shine westchnęła głęboko, kiedy nagle błękitna mgiełka dosłownie wchłonęła się w gardło dziewczyny. Zielony opar owinął Azana i wleciał w niego przez usta. Dwójka towarzyszy siedziała przez kilka minut otumaniona, patrząc za pozostałymi czterema mgłami, które uniosły się w górę i zniknęły w skalnych rozpadlinach. Ciało Lynn Vix rozpłynęło się w powietrzu, a razem z nim woreczek ze znajdującymi się w nim kamieniami szlachetnymi.
- No, i co teraz? - spytała Shine, odetchnąwszy głęboko. Czuła się dziwnie lekko, chociaż nie do końca wiedziała, na czym polega ta lekkość.
- Szukamy reszty - oznajmił Azan, wstając z ziemi. Podobnie jak dziewczyna czuł się inaczej i nie potrafił powiedzieć, o co dokładnie chodzi. Wyciągnął rękę do Shine, która chwyciła jego dłoń i podniosła się. Skinęła głową i zaczęła zastanawiać się jak wyjść z jaskini. Wyglądało na to, że jedyna droga prowadzi w górę. Kiedy podzieliła się tym spostrzeżeniem z Azanem, chłopak przyznał jej rację i stwierdził, że trzeba się wspinać.
- Uprawiałeś kiedyś alpinistykę? Bo wydaje mi się, że chyba nie, skoro nie wiesz, że do tego potrzeba specjalnego sprzętu - rzuciła zdenerwowana Shine. Wiedziała, że nie ma innej opcji niż wspinaczka, ale nie przypadło jej to do gustu i winę zrzuciła na lęk wysokości. Poczuła zimny pot spływający jej po plecach, a przed oczami wszystko się zachwiało. Azan chwycił się ściany i zaczął się wdrapywać. Kiedy był już na wysokości trzech metrów obejrzał się na dziewczynę i ponaglił ją wzrokiem.
- Nie wejdę, Azan. Nie dociera to do twojej rozdętej przez ego łepetyny?! - parsknęła ze złością, cofając się kilka kroków. - Nie dam sobie rady.
- Jesteś okropna - stwierdził znudzony jej narzekaniem i puścił się ściany. Wylądował obok niej i zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, zarzucił sobie jej ręce na szyję i szybko wspiął się po ścianie na wysokość czterech metrów, żeby nie mogła uciec.
- Azan! - jęknęła przestraszona i wbiła twarz w jego ramię. Serce nagle zaczęło jej bić nienaturalnie szybko. - Jeśli to przeżyjemy, to cię uduszę, przysięgam! - zagroziła stłumionym głosem, tak słabym, że chłopak nie przestraszył się ani trochę. Co więcej, uśmiechnął się kpiąco i podciągnął wyżej z wysiłkiem. “Co za dziewczyna?! Wygląda jak tyczka, a waży jak słoń!”, pomyślał z nutką złośliwości. Nie odpowiadał na groźby i wyzwiska jakie rzucała na niego Shine, by nie marnować oddechu. W duchu dziękował dziadkowi i tacie, że nie zabronili mu treningów, dzięki czemu miał jeszcze siłę na dalszą wspinaczkę. Mniej więcej na wysokości trzydziestu metrów, wczołgał się do płytkiej jaskini w skale. Odczepił od siebie Shine i odetchnął głęboko. Dziewczyna padła na plecy, rozluźniając palce. Westchnęła i warknęła:
- Nienawidzę cię, Konoe.
- I vice versa, Vidar - Azan posłał jej zmęczony uśmiech i położył się obok niej.
Leżeli dysząc ciężko i nie odzywali się do siebie przez dłuższy czas. Shine miała wielką nadzieję, że już wyżej nie będą wchodzić. Modliła się o to i stwierdziła, że Bóg wysłuchał jej próśb tylko w połowie, ponieważ kiedy Azan usiadł, powiedział:
- Tam jest Las…
Shine obróciła się i podążyła wzrokiem za dłonią chłopaka. Wskazywał jaskinię po drugiej stronie, na której końcu widać było delikatną, zielonkawą poświatę i drzewa.
- No proszę cię! - jęknęła zrozpaczona, siadając z twarzą schowaną w dłoniach. - Nie mów, że będziemy skakać…
- Nie powiem, ale przytaknę - uśmiechnął się Azan i wstał. Brunetka westchnęła z rezygnacją, kręcąc głową. Na samą myśl o skoku zbierało się jej na wymioty. Podniosła się, po czym podeszła do krawędzi i oszacowała odległość jednej ściany od drugiej. Nie wydawała się ona zbyt duża, więc Shine – zanim zmieniła zdanie - cofnęła się, wzięła rozbieg i skoczyła. Azan uśmiechnął się pod wrażeniem determinacji dziewczyny, po czym skoczył za nią.
Shine wylądowała bezpiecznie na półce skalnej tuż pod jaskinią i obejrzała się na Azana, który upadł nad nią.
- Ale masz cela - westchnął i wyciągnął do niej rękę. Chwyciła jego dłoń, a on wciągnął ją wyżej do siebie. Odetchnęli głęboko i ruszyli korytarzem w stronę zielonej poświaty.
Jej źródłem okazała się mała polanka, na której stanęli i którą przecinał bystry strumień, a za nim rozpościerał się gęsty las. Powietrze było świeże i chłodne jak w bezchmurny wieczór po deszczowym dniu. Dwójkę towarzyszy owiewał przyjemny wiatr. Krótkie włosy Shine falowały delikatnie, rumieńce z jej twarzy zniknęły, ustępując miejsca naturalnej bladości, a usta rozciągnęły się w smutnym uśmiechu. Azan spojrzał na nią i zaciekawiony spytał, o co chodzi. Dziewczyna wyjaśniła mu, że kiedyś razem z mamą i tatą pojechała na piknik na podobną do tej polankę. Chłopak posłał jej współczujące spojrzenie i poprowadził ją w stronę strumienia. Na jego brzegu usiadł, zanurzył w nim ręce i ochlapał sobie twarz. Woda była krystalicznie czysta, chłodna i orzeźwiająca. Shine uklękła obok Azana, zadarła głowę do góry i spojrzała na kamienny sufit jaskini.
- Zastanawia mnie jakim cudem jest tu tyle słonecznego światła - szepnęła bardziej do siebie niż do chłopaka, ale ten i tak jej odpowiedział:
- To miejsce jest magiczne, nie znajdziesz logicznego wyjaśnienia wielu rzeczy.
- Znawca - prychnęła cicho, kręcąc głową. - Myślisz, że tamci jeszcze sobie krzywdy nie zrobili? - spytała głośniej, wbijając wzrok w linię lasu.
- Donovan jest dorosły i o wiele bardziej dojrzały niż się wydaje, da sobie radę z przypilnowaniem ich - stwierdził Azan, choć nie był tego do końca pewien. Shine pomyślała o tym samym i zrobiła niepewną minę.
- Sądzisz, że braci Martinez można upilnować? Odkąd ich zobaczyłam, myślałam, że będą z nimi kłopoty. A już na pewno z Deuce’em.
- Zawsze jesteś taką pesymistką?
- Masz z tym jakiś problem?
- Nie - odparł szybko Azan i odwrócił głowę, żeby nie widzieć miażdżącego spojrzenia jakim obdarzyła go Shine. Zamknął oczy i zastanowił się, czy rzeczywiście ich towarzyszom nic się nie stało.
Mam nadzieję, że cieszycie się równie bardzo jak ja. Jak zawsze proszę o wytykanie ewentualnych błędów ortograficznych, interpunkcyjnych, stylistycznych czy też powtórzeń. Uzasadniona krytyka oraz sugestie, co do stylu też mile widziane... co jeszcze?
A tak: szczęśliwego Piątku Trzynastego xD
----------------------------------------------------------------------
Szóstka nastolatków stanęła za ogrodzeniem, otaczającym zejście do tunelu. Było ono dość duże, by mógł przejść przez nie ktoś tak wysoki i szeroki w ramionach jak Donovan. Alice zadrżała, zaglądając do ciemnego szybu. Przypomniały jej się przerażające korytarze szpitali psychiatrycznych z horrorów. Deuce krzyknął w głąb korytarza „halo” - odpowiedziało mu przytłumione echo. Shine westchnęła i zapaliła latarkę, ruszając przodem. Azan poszedł za nią z drugą latarką i oświetlał drogę reszcie. Arece rozglądał się po korytarzu, chociaż nie znajdowało się w nim nic ciekawego do oglądania. Szli w całkowitym milczeniu, a szyb wydawał się coraz dłuższy i węższy, o czym Azan upewnił się kiedy nie mógł rozłożyć rąk na całą szerokość.
- Ile już tu jesteśmy? - spytał po pewnym czasie Donovan, nachylając się do Deuce’a, który wyciągnął telefon i spojrzał na wyświetlacz.
- Wydaje mi się, że jakieś pół godziny - mruknął szarooki, potrząsając aparatem, jakby to miało coś pomóc na zepsuty zegarek. Spojrzał na Shine. - Czy ta dziewczyna się kiedykolwiek uśmiecha?
Odkąd weszli do tunelu, twarz Shine cały czas była tak samo blada i wyprana z emocji. Teraz jednak zakradł się na nią grymas niezadowolenia. Rzuciła chłopakowi wrogie spojrzenie. Deuce wytrzymał jej zimny wzrok, a gdy tylko się odwróciła, odetchnął głęboko i usiadł na ziemi zrezygnowany. Alice oraz Arece kucnęli obok niego, wzdychając ciężko. Donovan stanął nad nimi, krzyżując ręce na piersi i zwracając spojrzenie na Azana oraz Shine, którzy rozglądali się, macając ściany w poszukiwaniu jakichś zakrętów lub zapadni.
- Utknęliśmy - oznajmiła brunetka po krótkim czasie, waląc pięścią w ścianę. Azan usiadł obok Arece’a i schował twarz w dłoniach. Alice popatrzyła na niego i położyła mu rękę na ramieniu. Jej duże, brązowe oczy stały się jeszcze smutniejsze niż rano.
- Znajdziemy drogę… - zaczęła, chcąc wesprzeć przyjaciela na duchu, lecz Deuce prychnął z pogardą i pokręcił głową.
- A widzisz tutaj gdzieś inną drogę niż z powrotem? - rzucił nieprzyjaznym tonem, a Alice pokryła się delikatnym rumieńcem, którego na jej szczęście zielonowłosy nie miał szans dostrzec w półmroku.
- Ale z ciebie pesymista - odgryzła się speszona, spuszczając wzrok. Shine rzuciła każdemu z osobna karcące spojrzenie, po którym ucichli.
- Zamknijcie się i to już! - rozkazała zimnym tonem. Starała się zachować spokój, ale jej serce wciąż nie potrafiło zwolnić po śmierci matki. Z trudem powstrzymywane łzy, pociekły jej w końcu po twarzy, więc ukryła ją w dłoniach. Azan kopnął ją lekko w kostkę.
- Opanuj się! - warknął cicho, nie podnosząc głowy. Nie zdawał sobie sprawy, że dziewczyna się rozpłakała. - To nie ich wina. Chodźcie, wrócimy.
Donovan skinął mu głową i ruszył jako pierwszy. Bliźniacy również wstali, a za nimi Shine, ścierając ukradkiem łzy. Poszli we trójkę za blondynem. Kiedy Azan chciał iść, obejrzał się i jego wzrok padł na nadal siedzącą Alice. Kucnął obok niej.
- Czemu nie idziesz? - zapytał, zerkając na Shine, żeby upewnić się, że zaraz nie zacznie krzyczeć, żeby się ruszyli.
- Mam dziwne wrażenie, że właśnie tutaj powinniśmy być - szepnęła ruda, czując pieczenie oczu. Bała się, że brunet nie uwierzy i wróci do domu. - Zostań ze mną, Azan. Ja wiem, że tu coś się stanie.
- Jesteś pewna?
- Tak. Jak jeszcze nigdy niczego - skinęła głową Alice i spojrzała na niego twardym wzrokiem. W czasie ich bardzo krótkiej znajomości, chłopak ani razu nie słyszał, by mówiła tak stanowczym tonem.
- Stójcie! - zawołał, a wszyscy się odwrócili. Deuce zmierzył go stalowym wzrokiem, po czym spojrzał na Alice i od razu był pewien, że to przez nią Azan ich zatrzymuje. Bardzo mu się to nie spodobało.
- O co znowu chodzi? - spytała Shine zdławionym głosem, krzyżując ramiona na piersi. Zaczęło ją irytować, że brunet się rządzi i się jej nie słucha, ale jednocześnie trochę jej to imponowało.
- Alice sądzi, że powinniśmy tutaj zostać, bo coś się stanie… - zanim skończył mówić, ziemia się pod nim zapadła, a on sam wpadł w pułapkę.
- Azan! - krzyknęła Alice, doskakując szybko do dziury. Arece podbiegł do niej i spojrzał w dół. Na dnie zobaczył delikatną, zieloną poświatę, jednak po brunecie nie było nawet śladu. Shine, nawet nie patrząc jak jest głęboko, rozpędziła się i wskoczyła do dziury.
- Shine! Głupia jesteś?! - wrzasnął Deuce, usiłując złapać ją za rękę, kiedy skakała. Zaklął głośno, lecz to nic nie zmieniło. Jego palce jedynie musnęły jej skórę. Shine, podobnie jak Azan, zniknęła pod ziemią.
Donovan szybko wyciągnął linę z plecaka i przywiązał jeden jej koniec do wystającej skały. Zawsze był przygotowany na sytuacje awaryjne, takie jak nagła wspinaczka. Rodzina i przyjaciele, którzy znali ten zwyczaj blondyna, śmiali się, twierdząc, że to się nigdy nie przyda, więc teraz pomyślał, że mogą mu nagwizdać. Zrzucił pozostałą część sznura do dziury i spuścił się po nim w dół. Deuce zszedł jako drugi, a Arece puścił przodem Alice i ruszył na końcu.
Kiedy wszyscy stanęli na dnie zapadliny, rozejrzeli się z ciekawością. Stali na dużej polanie porośniętej miękką trawą i fioletowymi fiołkami. Wszystko dokoła obrosło gęstym lasem - pnie drzew oplatały pędy bluszczu oraz dzikiego wina. Mimo tego że byli dobre kilkanaście metrów pod ziemią, otaczało ich świeże, czyste powietrze i powiewał lekki wietrzyk.
- Shine! Azan! - zawołał Donnie, ale nikt mu nie odpowiedział. Bliźniacy rozglądali się za dwójką przyjaciół, a Alice ruszyła w stronę granicy drzew, nie zamierzając zbytnio się oddalać. Nikt nie zauważył kiedy ruda zniknęła w lesie i dopiero po kilku minutach Deuce się zorientował. “Cholera jasna, spuścić ją z oka to ucieknie”, pomyślał poirytowany i pobiegł do lasu szukać dziewczyny. Tuż przed wejściem między drzewa obejrzał się na brata i Donovana, mając cichą nadzieję, że sami sobie poradzą.
Azan otworzył oczy, przetarł je i zbadał wzrokiem okolicę. Siedział w jakiejś wilgotnej jaskini. Obok niego stała Shine, kręcąc głową. Spojrzała na niego i pomogła mu wstać z ziemi.
- Wszystko w porządku? - spytała, strzepując mu z ramion kurz. Azan pokiwał głową.
- Nic mi nie jest - uspokoił ją. - A z tobą wszystko dobrze?
- Tak, żyję. Gdzie my właściwie jesteśmy?
- Jesteście w Jaskini Żywiołów - odpowiedział jej dźwięczny głosik. Azan się odwrócił i zobaczył niziutką, zielonowłosą dziewczynę, która na powierzchni spoglądała na niego z obrazu w gabinecie dyrektora.
- Ty jesteś Lynn Vix - odgadł, a dziewczynka pokiwała głową. Usiadła po turecku przed dwójką towarzyszy i uśmiechnęła się szeroko.
- Jak to jest, że trzydzieści lat temu byłaś dzieckiem i teraz też nim jesteś? - zdziwiła się Shine, klękając powoli obok Lynn.
- Jestem elfem, nie starzeję się, chociaż mogę umrzeć - wyjaśniła cicho Vix. - Dlatego bardzo się cieszę, że wy i wasi przyjaciele tutaj przyszliście. Mam dość noszenia brzemienia Rdzeni Żywiołów, ale nie mogę oddać ich wam tak po prostu.
- Rdzenie Żywiołów? - powtórzył zaskoczony Azan, klękając obok dziewcząt. - Co to takiego?
- Są to kamienie szlachetne, w których uwięziono siły sześciu żywiołów - odpowiedziała elfka, wyciągając z kieszeni woreczek z błyszczącymi kamieniami. Było ich sześć i każdy miał inny kolor.
- Myślałam, że żywioły są tylko cztery - powiedziała Shine, przyglądając się uważnie kamieniom.
- Są cztery żywioły natury, ale w Lesie istnieją jeszcze Światło i Ciemność - oznajmiła spokojnie Lynn. Azan przypomniał sobie opowieści mamy. - Poddam was sześciu próbom, a po każdej jednej dostaniecie po Rdzeniu Żywiołu. Będzie to trudna misja, jednak, by wam pomóc, mogę przekazać wam cząstki mocy, które ułatwią wam zadania.
- Jakie zadania? - dopytywał się Azan coraz bardziej zaintrygowany.
- Ukryję sześć kamieni w sześciu częściach Lasu, a wy będziecie musieli je odnaleźć.
- Co w tym trudnego? - spytała lekceważąco Shine, a Azan trącił ją łokciem w żebra, kręcąc głową.
- Na drodze stanie wam wiele przeszkód i tylko dzięki pracy zespołowej zdołacie je pokonać. Wyzwania postawi przed wami również protektor, ale nie moją rolą jest, abym wam to wyjaśniła. Shine, czy wiesz co jest podstawą współpracy, prawda?
- Nie opuszać nikogo, bez względu na to kim jest - szepnęła brunetka, zaciskając zęby. Słowa jej mamy bolały tak, jakby ponownie przeżywała moment śmierci kobiety. Rozpacz ponownie ją ogarnęła. Elfka pogłaskała ją delikatnie po policzku, uśmiechając się ze współczuciem.
- Jesteś dobrą dziewczyną, Shine, i nie zasłużyłaś na cierpienie jakie przeżywasz, lecz wiedziałaś, że w końcu nadejdzie dzień śmierci twojej matki. Nie możesz rozpamiętywać tego tak długo - oznajmiła cicho, a Shine zacisnęła zęby. Nie chciała słuchać kazania od dziewczynki, która wyglądała najwyżej na dziesięć lat. “Nie obchodzi mnie co mówisz. Mam własne spojrzenie na świat”, pomyślała ze złością, odwracając głowę.
- Lynn, kiedy dasz nam cząstki mocy? - spytał Azan, chcąc zmienić temat z bolesnego dla przyjaciółki. Elfka spojrzała na niego ze smutnym uśmiechem i błyskiem żalu w oczach, po czym wyciągnęła srebrny sztylet.
- Nie wolno wam zabrać tego noża - powiedziała cichym, lecz twardym głosem Vix, po czym wbiła ostrze w swoją krtań. Krew chlusnęła na dwójkę przyjaciół, którzy patrzyli na gasnące oczy elfki. Azan krzyknął, ledwo powstrzymując się od ratowania dziewczynki.
- Mój Boże! - jęknęła Shine, zakrywając usta dłonią. - Dlaczego?
- Cicho… - syknął brunet, czując kłucie w piersi. Ciało zielonowłosej zaczęło delikatnie skrzyć się perłowym blaskiem, a już po kilku sekundach błyszczało białym, oślepiającym światłem.
Azan oraz Shine zamknęli oczy i odwrócili głowy, nie mogąc wytrzymać tak wielkiej jasności. W ciągu następnych dziesięciu minut światło wzmagało się, aż nagle, w jednej sekundzie, zniknęło całkowicie. Zamiast tego nad ciałem elfki unosiły się sześciokolorowe mgiełki. Brunet nigdy w życiu nie widział tak pięknego widoku. Czerwone opary wyglądały jak lekkie płomienie pływające nad martwą dziewczynką. Błękitna mgiełka była zrobiona jakby z lśniącej tafli jeziora. Pomarańczowa para przypominała brokat zmieszany ze żwirem. Zielony opar wyglądał całkiem zwyczajnie, lecz było w nim coś nadzwyczajnego, poruszającego. Złoto-srebrna mgła wyglądała pięknie i magicznie, tak samo jak fioletowa. Shine westchnęła głęboko, kiedy nagle błękitna mgiełka dosłownie wchłonęła się w gardło dziewczyny. Zielony opar owinął Azana i wleciał w niego przez usta. Dwójka towarzyszy siedziała przez kilka minut otumaniona, patrząc za pozostałymi czterema mgłami, które uniosły się w górę i zniknęły w skalnych rozpadlinach. Ciało Lynn Vix rozpłynęło się w powietrzu, a razem z nim woreczek ze znajdującymi się w nim kamieniami szlachetnymi.
- No, i co teraz? - spytała Shine, odetchnąwszy głęboko. Czuła się dziwnie lekko, chociaż nie do końca wiedziała, na czym polega ta lekkość.
- Szukamy reszty - oznajmił Azan, wstając z ziemi. Podobnie jak dziewczyna czuł się inaczej i nie potrafił powiedzieć, o co dokładnie chodzi. Wyciągnął rękę do Shine, która chwyciła jego dłoń i podniosła się. Skinęła głową i zaczęła zastanawiać się jak wyjść z jaskini. Wyglądało na to, że jedyna droga prowadzi w górę. Kiedy podzieliła się tym spostrzeżeniem z Azanem, chłopak przyznał jej rację i stwierdził, że trzeba się wspinać.
- Uprawiałeś kiedyś alpinistykę? Bo wydaje mi się, że chyba nie, skoro nie wiesz, że do tego potrzeba specjalnego sprzętu - rzuciła zdenerwowana Shine. Wiedziała, że nie ma innej opcji niż wspinaczka, ale nie przypadło jej to do gustu i winę zrzuciła na lęk wysokości. Poczuła zimny pot spływający jej po plecach, a przed oczami wszystko się zachwiało. Azan chwycił się ściany i zaczął się wdrapywać. Kiedy był już na wysokości trzech metrów obejrzał się na dziewczynę i ponaglił ją wzrokiem.
- Nie wejdę, Azan. Nie dociera to do twojej rozdętej przez ego łepetyny?! - parsknęła ze złością, cofając się kilka kroków. - Nie dam sobie rady.
- Jesteś okropna - stwierdził znudzony jej narzekaniem i puścił się ściany. Wylądował obok niej i zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, zarzucił sobie jej ręce na szyję i szybko wspiął się po ścianie na wysokość czterech metrów, żeby nie mogła uciec.
- Azan! - jęknęła przestraszona i wbiła twarz w jego ramię. Serce nagle zaczęło jej bić nienaturalnie szybko. - Jeśli to przeżyjemy, to cię uduszę, przysięgam! - zagroziła stłumionym głosem, tak słabym, że chłopak nie przestraszył się ani trochę. Co więcej, uśmiechnął się kpiąco i podciągnął wyżej z wysiłkiem. “Co za dziewczyna?! Wygląda jak tyczka, a waży jak słoń!”, pomyślał z nutką złośliwości. Nie odpowiadał na groźby i wyzwiska jakie rzucała na niego Shine, by nie marnować oddechu. W duchu dziękował dziadkowi i tacie, że nie zabronili mu treningów, dzięki czemu miał jeszcze siłę na dalszą wspinaczkę. Mniej więcej na wysokości trzydziestu metrów, wczołgał się do płytkiej jaskini w skale. Odczepił od siebie Shine i odetchnął głęboko. Dziewczyna padła na plecy, rozluźniając palce. Westchnęła i warknęła:
- Nienawidzę cię, Konoe.
- I vice versa, Vidar - Azan posłał jej zmęczony uśmiech i położył się obok niej.
Leżeli dysząc ciężko i nie odzywali się do siebie przez dłuższy czas. Shine miała wielką nadzieję, że już wyżej nie będą wchodzić. Modliła się o to i stwierdziła, że Bóg wysłuchał jej próśb tylko w połowie, ponieważ kiedy Azan usiadł, powiedział:
- Tam jest Las…
Shine obróciła się i podążyła wzrokiem za dłonią chłopaka. Wskazywał jaskinię po drugiej stronie, na której końcu widać było delikatną, zielonkawą poświatę i drzewa.
- No proszę cię! - jęknęła zrozpaczona, siadając z twarzą schowaną w dłoniach. - Nie mów, że będziemy skakać…
- Nie powiem, ale przytaknę - uśmiechnął się Azan i wstał. Brunetka westchnęła z rezygnacją, kręcąc głową. Na samą myśl o skoku zbierało się jej na wymioty. Podniosła się, po czym podeszła do krawędzi i oszacowała odległość jednej ściany od drugiej. Nie wydawała się ona zbyt duża, więc Shine – zanim zmieniła zdanie - cofnęła się, wzięła rozbieg i skoczyła. Azan uśmiechnął się pod wrażeniem determinacji dziewczyny, po czym skoczył za nią.
Shine wylądowała bezpiecznie na półce skalnej tuż pod jaskinią i obejrzała się na Azana, który upadł nad nią.
- Ale masz cela - westchnął i wyciągnął do niej rękę. Chwyciła jego dłoń, a on wciągnął ją wyżej do siebie. Odetchnęli głęboko i ruszyli korytarzem w stronę zielonej poświaty.
Jej źródłem okazała się mała polanka, na której stanęli i którą przecinał bystry strumień, a za nim rozpościerał się gęsty las. Powietrze było świeże i chłodne jak w bezchmurny wieczór po deszczowym dniu. Dwójkę towarzyszy owiewał przyjemny wiatr. Krótkie włosy Shine falowały delikatnie, rumieńce z jej twarzy zniknęły, ustępując miejsca naturalnej bladości, a usta rozciągnęły się w smutnym uśmiechu. Azan spojrzał na nią i zaciekawiony spytał, o co chodzi. Dziewczyna wyjaśniła mu, że kiedyś razem z mamą i tatą pojechała na piknik na podobną do tej polankę. Chłopak posłał jej współczujące spojrzenie i poprowadził ją w stronę strumienia. Na jego brzegu usiadł, zanurzył w nim ręce i ochlapał sobie twarz. Woda była krystalicznie czysta, chłodna i orzeźwiająca. Shine uklękła obok Azana, zadarła głowę do góry i spojrzała na kamienny sufit jaskini.
- Zastanawia mnie jakim cudem jest tu tyle słonecznego światła - szepnęła bardziej do siebie niż do chłopaka, ale ten i tak jej odpowiedział:
- To miejsce jest magiczne, nie znajdziesz logicznego wyjaśnienia wielu rzeczy.
- Znawca - prychnęła cicho, kręcąc głową. - Myślisz, że tamci jeszcze sobie krzywdy nie zrobili? - spytała głośniej, wbijając wzrok w linię lasu.
- Donovan jest dorosły i o wiele bardziej dojrzały niż się wydaje, da sobie radę z przypilnowaniem ich - stwierdził Azan, choć nie był tego do końca pewien. Shine pomyślała o tym samym i zrobiła niepewną minę.
- Sądzisz, że braci Martinez można upilnować? Odkąd ich zobaczyłam, myślałam, że będą z nimi kłopoty. A już na pewno z Deuce’em.
- Zawsze jesteś taką pesymistką?
- Masz z tym jakiś problem?
- Nie - odparł szybko Azan i odwrócił głowę, żeby nie widzieć miażdżącego spojrzenia jakim obdarzyła go Shine. Zamknął oczy i zastanowił się, czy rzeczywiście ich towarzyszom nic się nie stało.
21.08.2013
Rozdział II: Koniec i początek
A więc jest i drugi rozdział. Starałam się, żeby był jak najdłuższy, żeby Wam zrekompensować, że prawdopodobnie do połowy września nie będzie kolejnego. Będę próbować, ale nie obiecuję, bo w sobotę wyjeżdżam i wracam 1.09, więc przez ten czas raczej nie będę mieć neta. Chyba, że napiszę w zeszycie, a potem przepiszę ... hm.... Zobaczymy ^.^ A na razie jest to :3
To może, żeby już więcej nie przedłużać, życzę Wam miłego czytania :*
Następnego dnia pod koniec godziny wychowawczej, kiedy Azan zawzięcie katował długopis i kartkę papieru, zupełnie ignorując nauczyciela, do sali wszedł dyrektor prowadząc za ramię wysoką rudą dziewczynę o wielkich, smutnych, brązowych oczach, małym zadartym nosku, obsypanym piegami i szerokim uśmiechu. Miała okrągłą twarz, a długie, falowane włosy spływały jej na ramiona i plecy pomarańczową kaskadą. Za ucho miała zatknięty naostrzony ołówek; z wojskowej torby wystawała pękata teczka na dokumenty i blok rysunkowy na sztywnej, biurowej podkładce do pisania. W jej oczach tańczyły iskierki rozbawienia, lecz mimo tego wzrok cały czas miała smutny. Ubrana była w białą spódnicę do kostek, zieloną koszulę z lnu i czarne baleriny, a we włosy miała wpiętą złotą kokardę. Zajęła jedyne wolne miejsce w sali, obok Azana i uśmiechnęła się do niego. Odpowiedział jej skinieniem głowy i natychmiast zaczął rozważać za i przeciw zabraniu jej na wyprawę. Robił tak od samego rana, gdy tylko kogoś zobaczył. Wyglądała na słabą i delikatną fizycznie dziewczynę, ale też najwyraźniej nie brakowało jej energii i kreatywności, co Azan mógł stwierdzić po jednym rzucie oka na jej blok. Znajdowało się w nim mnóstwo rysunków dziwnych stworzeń i piękne krajobrazy. “Wow, dziewczyna ma talent”, pomyślał brunet, odwracając wzrok, żeby nie było, że się gapi. Spojrzał na swoje pokraczne rysunki i aż mu się śmiać zachciało. Prychnął, czym zwrócił na siebie uwagę dziewczyny.
- Cześć, jestem Alice - uśmiechnęła się nieśmiało, wyciągając do niego rękę. Chłopak spojrzał na szczerą twarz dziewczyny i uścisnął jej drobną, delikatną dłoń.
- Azan, miło mi - skinął głową, cofając szybko rękę. Zapadła między nimi niezręczna cisza, którą na szczęście przerwał dyrektor.
- Uczniowie, to wasza nowa koleżanka, Alice Pakalevski - oznajmił wskazując gestem dziewczynę, która oblała się delikatnym rumieńcem, kiedy spojrzenia całej klasy na niej spoczęły. Nie lubiła, gdy cała uwaga była skupiona na niej. - Proszę was, żebyście byli dla niej mili, bo jeśli dowiem się o prześladowaniu nowej uczennicy, wszystkich was zawieszę.
Mężczyzna wyszedł, po sali rozszedł się ponury pomruk dezaprobaty, a umięśniony blondyn siedzący dwie ławki za Azanem i Alice, spojrzał na dziewczynę wygłodniałym wzrokiem, oblizując się lubieżnie, co przyprawiło bruneta o mdłości. Na szczęście już po czterech minutach rozległ się dzwonek na przerwę i wszyscy wybiegli na korytarz. Azan zarzucił plecak na jedno ramię, pędząc w stronę stołówki. Podjął już decyzję, dotyczącą Alice. Tak jak się spodziewał, zobaczył tam Shine, czytającą jakąś grubą książkę. Podszedł do niej i pochylił się.
- Dzień dobry, Vidar - rzucił z cynicznym uśmiechem, odgarniając grzywkę z czoła.
- Witaj, Konoe - odpowiedziała dziewczyna takim samym tonem, zatrzaskując książkę z hukiem. - Domyślam się, że masz jakąś poważną sprawę, skoro przerywasz mi lekturę, którą mam na jutro zreferować, a jak nie to nie zaliczę angielskiego.
- Oczywiście - przytaknął Azan i usiadł obok dziewczyny, patrząc na tytuł. Zdziwił się, że Shine ma siłę czytać „Wojnę i pokój”. - Widzisz tę rudą? - spytał, wskazując Alice rozmawiającą przy szafkach z blondynem z ostatniej ławki.
- Tę, co dyskutuje z Milesem, kapitanem naszej szkolnej drużyny? - upewniła się Shine, a Azan skinął głową.
- Jest nowa w mojej klasie. Nie wiem czemu, ale pomyślałem, że mogłaby iść z nami do Lasu. Chyba głównie przez to, że mi się nie podoba, sposób w jaki Miles na nią patrzy. A ponieważ jesteś moją partnerką w podróży, uznałem, że powinienem zapytać cię o zdanie.
- Miło, że pomyślałeś - uśmiechnęła się sztucznie Shine i przyjrzała uważniej Alice. - Jak dla mnie nie nadaje się na dłuższą podróż, jest zbyt wiotka. No, i jeszcze… - zaczęła, lecz nie skończyła, ponieważ Miles wyrwał rudej torbę i zaczął przeglądać jej zawartość. Kiedy wyciągnął blok rysunkowy, Azan wstał i podszedł gwałtownym krokiem do dwójki pod salą.
- Ej, Miles! - zawołał już z daleka brunet, a blondyn spojrzał na niego jak na robaka. - Może zaczynaj do kogoś swojego wzrostu!
- A znasz kogoś takiego, konusie?! - odpyskował wściekle Miles, patrząc na Azana z góry. Brunet musiał przyznać, że faktycznie - w porównaniu z kapitanem drużyny - nie jest najwyższy, ale do niskich też nie należy. To i tak nie powstrzymało go przed wyrwaniem blondynowi rzeczy Alice.
- To może znajdziesz sobie kogoś, kogo już znasz i wiesz, że nie ma z tobą szans - uśmiechnął się podle Azan, podpierając się na biodrach w bardzo wdzięczny sposób. Shine, która poszła za nim, zdusiła parsknięcie śmiechu. Stwierdziła, że w tym momencie chłopak wyglądał jak dziewczyna. - No, bo zawsze istnieje opcja, że taka dziewczyna skopie cię bardzo mocno i nie wejdziesz na boisko przez tydzień - z każdym słowem jego ton stawał się bardziej złośliwy i wyzywający. Miles uśmiechnął się okrutnie, popychając Azana, który poleciał na ścianę i uderzył się w głowę. Alice pisnęła, cofając się kilka kroków, a Shine podeszła bliżej chłopców. Brunet potrząsnął głową, żeby pozbyć się kolorowych plamek sprzed oczu i zasłonił Alice ramionami.
- Zostaw ją w spokoju, padalcu - warknął trochę nieprzytomnie, mrużąc niebezpiecznie oczy. Zanim Miles znowu coś zrobił Azanowi, Shine rzuciła półgębkiem: “Dyro na horyzoncie!” i kapitan szkolnej drużyny odszedł szybkim krokiem. Alice uśmiechnęła się nieśmiało i wzięła od Azana swój blok.
- Dziękuję, że mnie broniłeś - powiedziała cicho, spuszczając wzrok. - Ale naprawdę, nie musiałeś, poradziłabym sobie.
- Serio? Jakoś nie wyglądało - rzuciła wrednie Shine, sprawdzając, czy Azanowi nie leci krew.
- Umiem się bronić. Może nie najlepiej, ale… - speszyła się Alice, a jej twarz zrobiła się lekko czerwona. Azan jakoś nie mógł nie uwierzyć w jej słowa i rzucił Shine proszące spojrzenie. Dziewczyna wzruszyła ramionami, a brunet natychmiast zaczął opowiadać rudej o zadaniu od dyrektora. Alice roześmiała się, kiedy skończył i pokiwała głową.
- Bardzo chętnie z wami pójdę. To może być niezwykła przygoda - stwierdziła i odeszła w podskokach do szatni po kilka zapasowych ołówków, machając do nich na pożegnanie.
Shine i Azan poszli na stołówkę. Wzięli tacki z obiadem i zajęli miejsca przy najbardziej oddalonym od reszty stoliku pod oknem. Zauważyli, że niektórzy uczniowie patrzą na nich z niedowierzaniem i szepcą między sobą z bardzo dziwnymi minami. Brunetka rzucała im wrogie spojrzenia, a oni natychmiast wracali do swoich zajęć. Azan nie mógł zrozumieć, o co chodzi.
- Czy ty masz coś z głową? - zdziwiła się Shine. Odstawiła tacę na stół, siadając przy nim. - Oni się tak gapią, bo zazwyczaj oboje unikaliśmy ludzi, a teraz nagle jemy razem obiad. Prawdopodobnie większość z nich sądzi, że jesteśmy parą.
- Skąd to wiesz? - spytał zaskoczony Azan, sięgając po szklankę z sokiem. Na słowa, że mogliby być parą, poczuł motylki w brzuchu, ale zaraz się skarcił, że tak gwałtownie zareagował.
- Bo to dość oczywiste - powiedziała takim tonem, jakby rzeczywiście była to oczywista rzecz. - Wiesz, Konoe, mam problem. I to wagi ciężkiej.
- Jaki? Pomogę ci - obiecał trochę za szybko, więc dodał obojętnym tonem: - Oczywiście, jeśli będę mógł.
- Mój dziadek chce mnie wysłać na lekcje wychowania dla młodych dam - jęknęła okrutnie zrozpaczona, chowając twarz w dłoniach w geście rezygnacji. - Mam się tam uczyć tańca towarzyskiego, więc potrzebuję partnera i pomyślałam o tobie. Jesteś tylko parę centymetrów wyższy ode mnie. No, i jesteś chłopakiem. Pójdziesz ze mną? To tylko kilka godzin w tygodniu - poprosiła Shine przez zaciśnięte zęby. Azan stwierdził, że dziewczyna nie ma najmniejszej ochoty iść na lekcje wychowania, więc skinął głową. Pomyślał, że to może być całkiem zabawne.
- Kiedy pierwsze zajęcia? - spytał, ale odpowiedzi, którą usłyszał się nie spodziewał.
- Za godzinę - odparła dziewczyna, patrząc na tacę, a nie na Azana. Brunet potrząsnął głową, bo wydawało mu się, że się przesłyszał, ale kiedy Shine powtórzyła odpowiedź, zaklął tak głośno, że kucharka spojrzała na niego karcącym wzrokiem.
- Umówiłem się ze znajomym… - zaczął, ale Shine mu przerwała.
- Zawsze możesz zabrać go ze sobą. Albo po prostu powiedz, że ze mną nie idziesz.
- Nie, pójdę - zapewnił. - Zadzwonię do niego i poproszę, żeby przyszedł. Z resztą i tak musisz go poznać. Wczoraj obiecałem mu, że też ze mną pójdzie do Lasu.
Shine uśmiechnęła się lekko z wdzięcznością. Szybko dokończyli obiad i wybiegli ze szkoły prosto na przystanek autobusowy. Wskoczyli do pojazdu i już po dwudziestu minutach stali pod szkołą „Lady Martinez dla młodych dziewcząt”. Weszli do budynku. Przywitała ich starsza kobieta o ostrym wyrazie twarzy i przedstawiła się jako Lady Martinez. Zaprosiła ich do dużej sali balowej, gdzie stało już kilka par.
- Ciekawe… - zamyślił się Azan, rozglądając się. - To szkoła dla młodych dziewcząt, więc ile lat może mieć Lady Martinez skoro jest młoda? Jakieś jedenaście… dziesiątek? - rzucił ironicznie, a Shine wybuchła śmiechem.
- Byłeś blisko - usłyszeli za sobą rozbawiony, mocny baryton i odwrócili się. Stał za nimi wysoki chłopak, uśmiechając się szeroko. Jego białe, równe zęby odcinały się od ciemnej karnacji. Chłopak miał łagodne rysy twarzy, ostry podbródek i duże, nieco gadzie, oczy w barwie złotego topazu. Jednak najbardziej dwójkę towarzyszy zaskoczyły włosy chłopaka; były nastroszone i - co dziwniejsze - srebrzysto-białym z błękitnym pobłyskiem. Shine stwierdziła, że nieznajomy wygląda naprawdę uroczo i nieco dziecinnie, ale jednocześnie dojrzale dzięki siwym włosom.
- Jestem Arece Martinez, to szkoła mojej mamy - uśmiechnął się krzywo białowłosy. - Jak mówiłem, nie dużo się pomyliłeś co do jej wieku; ma już prawie dziewięćdziesiąt lat, ale ciągle wywija jak dwudziestolatka - zaśmiał się sztucznie i wyciągnął rękę do Azana.
- Cześć, nazywam się Azan Konoe, a to Shine Vidar - przedstawił ich brunet, ściskając dłoń Arece’a. Chłopak miał mocny i pewny uścisk. Nagle podszedł do nich inny chłopiec wzrostu ciemnoskórego. Jednak w porównaniu do niego miał stalowo szare oczy, znacznie niklejszy uśmiech, bardziej wystające kości policzkowe i potargane włosy w kolorze bardzo jasnej seledyny sięgające do obojczyka. Obaj mieli takie same ostre podbródki i duże oczy, lecz szarooki miał jasną, wręcz chorobliwie bladą, karnację.
- Tak, kobieta jest niezła, ale narzeka jak przekupka na bazarze - rzucił szarooki.
- A ty masz stopień koncentracji złotej rybki - zaśmiał się Arece, szturchając chłopaka w ramię.
- Daj mi spokój, gadzino! - parsknął zielonowłosy. - I może przedstawisz mnie nowym przyjaciołom?
- No, jasne! - przytaknął Arece, kiwając głową. - To jest mój starszy brat bliźniak, Deuce.
Shine i Azan spojrzeli na siebie zdziwieni z lekko rozchylonymi wargami, a potem ponownie na braci Martinez. Żadne dwójki towarzyszy nie wierzyło, że chłopcy są bliźniakami. Jednak nikt nic nie powiedział. Deuce i Arece popatrzyli na zdziwionych znajomych, potem na siebie i wybuchli śmiechem.
- Zastanawiacie się pewnie jakim cudem jesteśmy bliźniakami, prawda? - spytał Arece z wesołym uśmiechem. Azan skinął głową.
- Lady Martinez mówiła, że nasz ojciec pochodził z Afryki, a mama z Alaski. Jesteśmy bliźniętami dwujajowymi, więc różnimy się trochę… w sumie tylko kolorem skóry i oczu. I uprzedzając kolejne pytanie; pani profesor dla młodych dam nie jest naszą biologiczną matką - wyjaśnił Deuce, wbijając ręce do kieszeni. Shine i Azanowi od razu wszystko się ułożyło w logiczną całość. Jednak dziewczyna nie powstrzymała się i wypaliła:
- Deuce, jak to jest, że masz włosy w kolorze miętowej zieleni? - spytała zaciekawiona.
- Jakby ci to zrozumiale wyłożyć… - zastanowił się. - Lady Martinez adoptowała nas, kiedy mieliśmy czternaście miesięcy. Mówiła, że już wtedy mieliśmy siwe włosy. Przypuszczała, że to przez to, że nasi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, w którym my też uczestniczyliśmy. Może i byliśmy niemowlętami, ale ona twierdzi, że nasze ciała tak zareagowały na stres i przedwcześnie osiwieliśmy. Arece polubił siebie z siwymi i zostawił je, a mi to zbyt nie pasowało, bo jestem bardzo blady, więc przefarbowałem się na kolor miętowej zieleni. Jest bardzo subtelny i ładny - uśmiechnął się szeroko szarooki.
Brunetka pokiwała głową i odwróciła się do Lady Martinez, która zaczęła objaśniać podstawy tańca towarzyskiego. Deuce i Arece stanęli za macochą i przedrzeźniali jej ruchy oraz miny, wywołując ogólne salwy śmiechu wśród zebranych na par. W drzwiach wejściowych Azan zobaczył Donovana, do którego zadzwonił w autobusie i podał mu adres. Blondyn miał na ramię zarzucony duży, czerwony plecak.
Kiedy Lady Martinez kazała parom tańczyć, Arece i Deuce podeszli do blondyna i zaczęli z nim rozmawiać. W pewnym momencie krzyknęli coś chórem, spojrzeli na Azana i Shine ze zdumieniem, a brunet zachwiał się i wylądował na podłodze. Shine poleciała za nim. Oboje poobijali sobie łokcie i dłonie, a Lady Martinez skarciła ich i kazała zrobić im przerwę. Zaniepokojony Azan podszedł do chłopców przy drzwiach, podparł się na bokach tak jak w szkole i spytał, co się stało. Bliźniacy natychmiast jeden przez drugiego zaczęli mu wyjaśniać, że Donovan powiedział im o planach wyprawy do Lasu. Shine zmierzyła blondyna spojrzeniem, z którego można było wyczytać jedynie wściekłość. Donnie nie przejął się za bardzo jej wyrzutem, tylko przeprosił Azana, że nie powstrzymał się przed gadaniem. Brunet wzruszył ramionami.
- Nic się nie stało. Nie wiedziałeś, że nie chcę nikomu o tym mówić – westchnął, przeklinając w duchu, że nie powiedział o tym wcześniej.
- Prosimy! Możemy iść z wami?! Możemy?! Prosimy! - zawołali chórem bliźniacy, składając ręce w błagalnym geście.
- Tak strasznie chcemy się stąd wyrwać! - prosił Arece.
- Jak najdalej od miasta! - dodał Deuce.
- I może znajdziemy rodziców! - zakończyli chórem.
Wyglądali jakby naprawdę zależało im na opuszczeniu szkoły Lady Martinez. Shine pokręciła głową w geście dezaprobaty, ale Azan już miał inne plany.
- Zgoda, pójdziecie – skinął głową, a zaraz potem dodał: - Ale musicie trzymać to w tajemnicy i przygotować się na długą podróż - ostrzegł ich. Shine wzniosła oczy do sufitu, czując się całkowicie zignorowana. Azan wzruszył ramionami. To było dla niego coś nowego, bo od bardzo dawna nie czuł się tak zadowolony z życia. Donnie i Deuce patrzyli na siebie podekscytowani, a Arece zapytał, czy ktoś jeszcze z nimi pójdzie. Shine pokiwała głową i opowiedziała chłopakom o Alice. Nagle telefon brunetki zadzwonił. Odebrała z uśmiechem, ale już po kilku sekundach rozmowy mina jej zrzedła, a w oczach rozbłysły łzy.
- Dobrze, będę za dziesięć minut - jęknęła i się rozłączyła. Spojrzała na chłopców wpatrzonych w nią z zaciekawieniem. Arece uniósł wysoko brwi i zagryzł wargę, po czym szybko odszedł. Deuce patrzył za bratem z niepokojem, po czym przeniósł wzrok na Shine i również odbiegł.
- Co się stało? - spytał zmartwiony Donovan, kładąc dłoń na ramieniu dziewczyny.
- Moja mama trafiła do szpitala - wyjąkała Shine, słabym głosem. Ramiona zaczęły jej drżeć. - Ma białaczkę i zapalenie płuc. Pozwolili jej mieszkać w domu, ale jej stan się pogorszył. Muszę biec. Na razie, Azan! - zawołała i wybiegła z sali. Donovan popatrzył na bruneta, który przez kilka sekund stał zaskoczony, a potem sam pobiegł za dziewczyną. Deuce oraz Arece wrócili do blondyna i spojrzeli na niego. W ich oczach błysnął żal.
- Co się z wami stało? - spytał zdziwiony Donnie, drapiąc się po głowie. Zaintrygowało go dziwne zachowanie bliźniaków.
- Nieważne, a oni dokąd pobiegli? - zmienił temat Deuce, marszcząc brwi. Arece położył bratu dłoń na ramieniu i uśmiechnął się do niego uspokajająco.
- Mama Shine chyba umiera - wyjaśnił Donovan, który domyślił się tego po minie i tonie głosu dziewczyny.
- Nie powinniśmy przypadkiem pójść za nimi? - rzucił białowłosy jakby od niechcenia. - Shine może potrzebować wsparcia duchowego w tej trudnej dla niej chwili.
- A ty co: dramaturg? - parsknął złośliwie szarooki, lecz zanim Arece odpowiedział bratu równie opryskliwym tekstem, Donovan podniósł rękę, wtrącając się do rozmowy.
- Jak chcecie iść, to chodźcie! - zarządził. Bliźniacy spojrzeli na siebie spode łba i skinęli głowami. Deuce chwycił dwa fioletowo-czarne plecaki. Trójka chłopców wybiegła z sali i wypadła na ulicę, gdzie padał deszcz. Skierowali się pędem w stronę szpitala.
Tuż przed wejściem do kliniki, spotkali Azana i Shine, dyszących ze zmęczenia. Po kilku minutach wszyscy uspokoili oddechy i weszli do budynku. Shine podeszła do recepcji.
- Dzień dobry, przyszłam odwiedzić panią Vidar. Jestem jej córką.
- Ty musisz być Shine. Chodź, zaprowadzę ciebie i twoich przyjaciół do sali - uśmiechnęła się przyjaźnie recepcjonistka i poprowadziła ich w prawy korytarz. Stanęli przed szklanymi drzwiami, za którymi w małej salce, na łóżku otoczonym przez komputery i różne pomoce medyczne, leżała kobieta o tak samo czarnych włosach jak Shine.
- Rany, jaka blada… - wymsknęło się Donovanowi, zanim zdążył ugryźć się w język. Deuce kopnął go w kostkę, Shine jednak zignorowała to i weszła do sali. Kiedy Azan zamykał drzwi, kobieta otworzyła oczy. Uśmiechnęła się, gdy spojrzała na córkę. Chwyciła ją za rękę i pokiwała głową.
- Jesteś taka śliczna, Shine - szepnęła słabym głosem, ale brunetka pokręciła głową, zagryzając wargę.
- Cicho, mamo… Proszę, nie trać oddechu - jęknęła Shine, powstrzymując łzy. Serce biło jej bardzo szybko.
- Córciu, kochanie moje… To nic. Nie mam nic do stracenia… a ty masz przyjaciół… - kobieta przerwała i zakaszlała, patrząc na Azana, bliźniaków i Donovana. Shine pokiwała głową, zaciskając usta.
- Mamo… - zaczęła, ale nie skończyła, bo kobieta położyła jej palec na ustach.
- Pomóż im w każdej sytuacji… i nie opuszczaj bez względu na to, kim są… Patrz tylko na to, jacy są… - szepnęła pani Vidar i ponownie zamknęła oczy. Jej ręka opadła, usta wydały ciche westchnienie i zapadła cisza, przerwana jedynie ciągłym sygnałem z aparatury szpitalnej. Kobieta zmarła. Łzy spłynęły po twarzy Shine, która nagle poczuła ucisk w gardle i wielką pustkę w głowie i piersi. Wiedziała, że gdyby serce mogło pęknąć, jej rozsypałoby się na miliony kawałeczków, których nikt nie umiałby skleić. Dziewczyna opadła na ciało zmarłej mamy i przytuliła się do niego mocno. Jej ramiona drżały od rozpaczliwego szlochu i bezsilności. Wszystko przestało się liczyć, cały świat Shine stał się nagle szary i deszczowy, jak pogoda za oknem, i jedynie łzy i ból, przepełniający serce dziewczyny, były prawdziwe. Donovan otarł wilgotne oczy i starał się oddychać spokojnie. Arece i Deuce zacisnęli usta i pięści, myśląc, że świat jest okropnie niesprawiedliwy. Azan położył dłoń na ramieniu Shine i ścisnął je lekko. Dziewczyna potrząsnęła głową, podnosząc się do siadu. Spojrzała na chłopaka, przełykając głośno ślinę i łzy.
- Poszukajmy Alice - poprosiła, ścierając sól z policzków. Chciała znaleźć osobę, która mogłaby przepędzić czarne chmury jednym uśmiechem. Prawie natychmiast pomyślała o rudej.
- Przecież dopiero jutro mamy iść do Lasu… - zaczął Donovan, ale Shine uciszyła go spojrzeniem.
- Pójdziemy dzisiaj. Im wcześniej tym lepiej, chodźcie… - zarządziła, wychodząc szybkim krokiem z sali. Azan i reszta pobiegli za nią. Brunet doskonale rozumiał, co czuje Shine. Sam tak się czuł, kiedy jego mama umarła. Pustka, złość i żal, otaczające cały świat. Też chciał w tamtej chwili jak najszybciej uciec od ciała matki - od bolesnej rzeczywistości.
Piątka nastolatków biegła ulicą w kierunki przedmieścia, gdzie mieszkała Alice. Kiedy Donovan nacisnął dzwonek przy drzwiach, ruda natychmiast otworzyła i przytuliła mocno Shine, klepiąc ją po plecach.
- Tak mi przykro, Shine! - powiedziała współczującym tonem. - Moja siostra pracuje w szpitalu, wiem wszystko o pacjentach.
- Dziękuję, Alice - mruknęła brunetka, przytulając mokry policzek do ciepłego ramienia dziewczyny. - Spakowałaś się już na jutro?
- Tak, a coś się stało? Nie idziemy?
- Nie, nie o to chodzi - uspokoił ją Azan, kręcąc głową. - Shine chce iść już dzisiaj. Masz coś przeciwko?
- Nie, jestem gotowa - oznajmiła ruda, przyglądając się braciom Martinez. Stwierdziła, że bardzo podobają jej się ich oryginalne ubrania. Arece miał na sobie czarną koszulkę, zapinaną pod szyją fioletowymi rzepami; szare rurki i czarne buty do połowy łydki. Deuce natomiast ubrany był w fioletową koszulę na suwak z szerokimi rękawami; białe, obcisłe dżinsy i czarne buty pod kolano. Alice przywitała się z bliźniakami skinieniem głowy, po czym zniknęła na chwilę w domu i wyszła z niego ze swoją wojskową torbą na ramieniu. Miała strój idealny na podróż - pomarańczowy T-shirt, spodnie moro oraz tenisówki. Donovan powiedział, że jeszcze Azan i Shine muszą wrócić do domów, żeby się spakować.
- Masz rację, Donnie - przyznał brunet i skierował się w stronę domu. Dziewczyna pokręciła głową i wyciągnęła zza paska scyzoryk oraz latarkę, mówiąc, że jej nic innego nie jest potrzebne. Azan roześmiał się sztucznie. W ciągu piętnastu minut załatwili wszystko, co trzeba i stanęli przed szkołą. Alice szła do gabinetu dyrektora na samym przedzie. Zapukała do drzwi. Po trzech sekundach otworzył im dyrektor George i uśmiechnął się na widok szóstki nastolatków. Skinął Azanowi i zaprosił ich do środka.
- Chcecie wyruszyć dzisiaj, prawda? - spytał, gdy tylko usiedli w fotelach. Shine pokiwała głową, patrząc jak Donovan sięga po ciasteczko owsiane.
- Jesteśmy wszyscy gotowi. Może nam pan dać wskazówki, mapę… czy coś takiego? - wtrącił Deuce.
- Dobrze, ale najpierw powiedzcie mi ile macie lat? Nie chcę mieszać w tę misję kogoś poniżej szesnastu lat.
- Ja i Alice mamy siedemnaście - powiedział Azan, patrząc na rudą. Przeniósł wzrok na Shine. - Ona ma szesnaście, tak?
- Uhm… - mruknęła brunetka, skinąwszy lekko głową. Myślami wciąż była przy mamie.
- Donovan ma dwadzieścia, więc nie ma się co martwić - uśmiechnął się Azan, nagle uświadamiając sobie, jakie to dziwne, że dorosły mężczyzna chce przyjaźnić się z siedemnastolatkiem. - Ale nie wiem, ile mają Deuce i Arece.
- Za trzy dni skończymy dziewiętnaście - odpowiedział białowłosy, a jego bliźniak pokiwał głową.
- Wszyscy jesteśmy powyżej szesnastki, możemy przejść do konkretów - oznajmił Deuce z uprzejmym uśmiechem. George wręczył Donovanowi kartkę papieru, zwiniętego w rulon.
- To jest mapa Lasu. Dojście tam nie jest trudne. Wystarczy wyjść z miasta, pójść na najbliższe pole kukurydzy i zejść pod ziemię kamiennym korytarzem.
- Kamienny korytarz na środku pola kukurydzy? - zdziwił się Deuce, unosząc brwi. Chłopak od dziecka był bardzo podejrzliwy i nie lubił nowych osób w grupie, dlatego kiedy patrzył na Alice, mrużył oczy i zaciskał zęby. Arece zdusił parsknięcie śmiechu.
- To pozostałości po starożytnej cywilizacji. Archeolodzy pozwolili na posadzenie tam kukurydzy, tylko pod warunkiem, że korytarz pozostanie nietknięty - wyjaśnił dyrektor, podsuwając ciastka owsiane do Shine, która pokręciła głową i zapytała:
- I nikt nie odkrył, że na końcu korytarza jest wielki las?
- Kiedy naukowcy schodzili pod ziemię, stawały im na drodze skały i ziemia. Do Lasu wejść mogą tylko nastolatkowie.
- Nie jestem nastolatkiem. A jeśli ja nie wejdę? - zaniepokoił się Donovan, mrużąc oczy, tak, że zostały z nich tylko wąskie szparki.
- Jesteś nastolatkiem duchem, więc nie sądzę, abyś miał powód do obaw - uspokoił go George z uśmiechem. - Możecie iść jeśli chcecie. Mam nadzieję, że nie będzie żadnych komplikacji. Powodzenia… i odezwijcie się niedługo.
- Dziękujemy, dyrektorze - uśmiechnął się Arece i otworzył drzwi. - Chodźcie ludzie, czas na nas.
To może, żeby już więcej nie przedłużać, życzę Wam miłego czytania :*
Rozdział II
Następnego dnia pod koniec godziny wychowawczej, kiedy Azan zawzięcie katował długopis i kartkę papieru, zupełnie ignorując nauczyciela, do sali wszedł dyrektor prowadząc za ramię wysoką rudą dziewczynę o wielkich, smutnych, brązowych oczach, małym zadartym nosku, obsypanym piegami i szerokim uśmiechu. Miała okrągłą twarz, a długie, falowane włosy spływały jej na ramiona i plecy pomarańczową kaskadą. Za ucho miała zatknięty naostrzony ołówek; z wojskowej torby wystawała pękata teczka na dokumenty i blok rysunkowy na sztywnej, biurowej podkładce do pisania. W jej oczach tańczyły iskierki rozbawienia, lecz mimo tego wzrok cały czas miała smutny. Ubrana była w białą spódnicę do kostek, zieloną koszulę z lnu i czarne baleriny, a we włosy miała wpiętą złotą kokardę. Zajęła jedyne wolne miejsce w sali, obok Azana i uśmiechnęła się do niego. Odpowiedział jej skinieniem głowy i natychmiast zaczął rozważać za i przeciw zabraniu jej na wyprawę. Robił tak od samego rana, gdy tylko kogoś zobaczył. Wyglądała na słabą i delikatną fizycznie dziewczynę, ale też najwyraźniej nie brakowało jej energii i kreatywności, co Azan mógł stwierdzić po jednym rzucie oka na jej blok. Znajdowało się w nim mnóstwo rysunków dziwnych stworzeń i piękne krajobrazy. “Wow, dziewczyna ma talent”, pomyślał brunet, odwracając wzrok, żeby nie było, że się gapi. Spojrzał na swoje pokraczne rysunki i aż mu się śmiać zachciało. Prychnął, czym zwrócił na siebie uwagę dziewczyny.
- Cześć, jestem Alice - uśmiechnęła się nieśmiało, wyciągając do niego rękę. Chłopak spojrzał na szczerą twarz dziewczyny i uścisnął jej drobną, delikatną dłoń.
- Azan, miło mi - skinął głową, cofając szybko rękę. Zapadła między nimi niezręczna cisza, którą na szczęście przerwał dyrektor.
- Uczniowie, to wasza nowa koleżanka, Alice Pakalevski - oznajmił wskazując gestem dziewczynę, która oblała się delikatnym rumieńcem, kiedy spojrzenia całej klasy na niej spoczęły. Nie lubiła, gdy cała uwaga była skupiona na niej. - Proszę was, żebyście byli dla niej mili, bo jeśli dowiem się o prześladowaniu nowej uczennicy, wszystkich was zawieszę.
Mężczyzna wyszedł, po sali rozszedł się ponury pomruk dezaprobaty, a umięśniony blondyn siedzący dwie ławki za Azanem i Alice, spojrzał na dziewczynę wygłodniałym wzrokiem, oblizując się lubieżnie, co przyprawiło bruneta o mdłości. Na szczęście już po czterech minutach rozległ się dzwonek na przerwę i wszyscy wybiegli na korytarz. Azan zarzucił plecak na jedno ramię, pędząc w stronę stołówki. Podjął już decyzję, dotyczącą Alice. Tak jak się spodziewał, zobaczył tam Shine, czytającą jakąś grubą książkę. Podszedł do niej i pochylił się.
- Dzień dobry, Vidar - rzucił z cynicznym uśmiechem, odgarniając grzywkę z czoła.
- Witaj, Konoe - odpowiedziała dziewczyna takim samym tonem, zatrzaskując książkę z hukiem. - Domyślam się, że masz jakąś poważną sprawę, skoro przerywasz mi lekturę, którą mam na jutro zreferować, a jak nie to nie zaliczę angielskiego.
- Oczywiście - przytaknął Azan i usiadł obok dziewczyny, patrząc na tytuł. Zdziwił się, że Shine ma siłę czytać „Wojnę i pokój”. - Widzisz tę rudą? - spytał, wskazując Alice rozmawiającą przy szafkach z blondynem z ostatniej ławki.
- Tę, co dyskutuje z Milesem, kapitanem naszej szkolnej drużyny? - upewniła się Shine, a Azan skinął głową.
- Jest nowa w mojej klasie. Nie wiem czemu, ale pomyślałem, że mogłaby iść z nami do Lasu. Chyba głównie przez to, że mi się nie podoba, sposób w jaki Miles na nią patrzy. A ponieważ jesteś moją partnerką w podróży, uznałem, że powinienem zapytać cię o zdanie.
- Miło, że pomyślałeś - uśmiechnęła się sztucznie Shine i przyjrzała uważniej Alice. - Jak dla mnie nie nadaje się na dłuższą podróż, jest zbyt wiotka. No, i jeszcze… - zaczęła, lecz nie skończyła, ponieważ Miles wyrwał rudej torbę i zaczął przeglądać jej zawartość. Kiedy wyciągnął blok rysunkowy, Azan wstał i podszedł gwałtownym krokiem do dwójki pod salą.
- Ej, Miles! - zawołał już z daleka brunet, a blondyn spojrzał na niego jak na robaka. - Może zaczynaj do kogoś swojego wzrostu!
- A znasz kogoś takiego, konusie?! - odpyskował wściekle Miles, patrząc na Azana z góry. Brunet musiał przyznać, że faktycznie - w porównaniu z kapitanem drużyny - nie jest najwyższy, ale do niskich też nie należy. To i tak nie powstrzymało go przed wyrwaniem blondynowi rzeczy Alice.
- To może znajdziesz sobie kogoś, kogo już znasz i wiesz, że nie ma z tobą szans - uśmiechnął się podle Azan, podpierając się na biodrach w bardzo wdzięczny sposób. Shine, która poszła za nim, zdusiła parsknięcie śmiechu. Stwierdziła, że w tym momencie chłopak wyglądał jak dziewczyna. - No, bo zawsze istnieje opcja, że taka dziewczyna skopie cię bardzo mocno i nie wejdziesz na boisko przez tydzień - z każdym słowem jego ton stawał się bardziej złośliwy i wyzywający. Miles uśmiechnął się okrutnie, popychając Azana, który poleciał na ścianę i uderzył się w głowę. Alice pisnęła, cofając się kilka kroków, a Shine podeszła bliżej chłopców. Brunet potrząsnął głową, żeby pozbyć się kolorowych plamek sprzed oczu i zasłonił Alice ramionami.
- Zostaw ją w spokoju, padalcu - warknął trochę nieprzytomnie, mrużąc niebezpiecznie oczy. Zanim Miles znowu coś zrobił Azanowi, Shine rzuciła półgębkiem: “Dyro na horyzoncie!” i kapitan szkolnej drużyny odszedł szybkim krokiem. Alice uśmiechnęła się nieśmiało i wzięła od Azana swój blok.
- Dziękuję, że mnie broniłeś - powiedziała cicho, spuszczając wzrok. - Ale naprawdę, nie musiałeś, poradziłabym sobie.
- Serio? Jakoś nie wyglądało - rzuciła wrednie Shine, sprawdzając, czy Azanowi nie leci krew.
- Umiem się bronić. Może nie najlepiej, ale… - speszyła się Alice, a jej twarz zrobiła się lekko czerwona. Azan jakoś nie mógł nie uwierzyć w jej słowa i rzucił Shine proszące spojrzenie. Dziewczyna wzruszyła ramionami, a brunet natychmiast zaczął opowiadać rudej o zadaniu od dyrektora. Alice roześmiała się, kiedy skończył i pokiwała głową.
- Bardzo chętnie z wami pójdę. To może być niezwykła przygoda - stwierdziła i odeszła w podskokach do szatni po kilka zapasowych ołówków, machając do nich na pożegnanie.
Shine i Azan poszli na stołówkę. Wzięli tacki z obiadem i zajęli miejsca przy najbardziej oddalonym od reszty stoliku pod oknem. Zauważyli, że niektórzy uczniowie patrzą na nich z niedowierzaniem i szepcą między sobą z bardzo dziwnymi minami. Brunetka rzucała im wrogie spojrzenia, a oni natychmiast wracali do swoich zajęć. Azan nie mógł zrozumieć, o co chodzi.
- Czy ty masz coś z głową? - zdziwiła się Shine. Odstawiła tacę na stół, siadając przy nim. - Oni się tak gapią, bo zazwyczaj oboje unikaliśmy ludzi, a teraz nagle jemy razem obiad. Prawdopodobnie większość z nich sądzi, że jesteśmy parą.
- Skąd to wiesz? - spytał zaskoczony Azan, sięgając po szklankę z sokiem. Na słowa, że mogliby być parą, poczuł motylki w brzuchu, ale zaraz się skarcił, że tak gwałtownie zareagował.
- Bo to dość oczywiste - powiedziała takim tonem, jakby rzeczywiście była to oczywista rzecz. - Wiesz, Konoe, mam problem. I to wagi ciężkiej.
- Jaki? Pomogę ci - obiecał trochę za szybko, więc dodał obojętnym tonem: - Oczywiście, jeśli będę mógł.
- Mój dziadek chce mnie wysłać na lekcje wychowania dla młodych dam - jęknęła okrutnie zrozpaczona, chowając twarz w dłoniach w geście rezygnacji. - Mam się tam uczyć tańca towarzyskiego, więc potrzebuję partnera i pomyślałam o tobie. Jesteś tylko parę centymetrów wyższy ode mnie. No, i jesteś chłopakiem. Pójdziesz ze mną? To tylko kilka godzin w tygodniu - poprosiła Shine przez zaciśnięte zęby. Azan stwierdził, że dziewczyna nie ma najmniejszej ochoty iść na lekcje wychowania, więc skinął głową. Pomyślał, że to może być całkiem zabawne.
- Kiedy pierwsze zajęcia? - spytał, ale odpowiedzi, którą usłyszał się nie spodziewał.
- Za godzinę - odparła dziewczyna, patrząc na tacę, a nie na Azana. Brunet potrząsnął głową, bo wydawało mu się, że się przesłyszał, ale kiedy Shine powtórzyła odpowiedź, zaklął tak głośno, że kucharka spojrzała na niego karcącym wzrokiem.
- Umówiłem się ze znajomym… - zaczął, ale Shine mu przerwała.
- Zawsze możesz zabrać go ze sobą. Albo po prostu powiedz, że ze mną nie idziesz.
- Nie, pójdę - zapewnił. - Zadzwonię do niego i poproszę, żeby przyszedł. Z resztą i tak musisz go poznać. Wczoraj obiecałem mu, że też ze mną pójdzie do Lasu.
Shine uśmiechnęła się lekko z wdzięcznością. Szybko dokończyli obiad i wybiegli ze szkoły prosto na przystanek autobusowy. Wskoczyli do pojazdu i już po dwudziestu minutach stali pod szkołą „Lady Martinez dla młodych dziewcząt”. Weszli do budynku. Przywitała ich starsza kobieta o ostrym wyrazie twarzy i przedstawiła się jako Lady Martinez. Zaprosiła ich do dużej sali balowej, gdzie stało już kilka par.
- Ciekawe… - zamyślił się Azan, rozglądając się. - To szkoła dla młodych dziewcząt, więc ile lat może mieć Lady Martinez skoro jest młoda? Jakieś jedenaście… dziesiątek? - rzucił ironicznie, a Shine wybuchła śmiechem.
- Byłeś blisko - usłyszeli za sobą rozbawiony, mocny baryton i odwrócili się. Stał za nimi wysoki chłopak, uśmiechając się szeroko. Jego białe, równe zęby odcinały się od ciemnej karnacji. Chłopak miał łagodne rysy twarzy, ostry podbródek i duże, nieco gadzie, oczy w barwie złotego topazu. Jednak najbardziej dwójkę towarzyszy zaskoczyły włosy chłopaka; były nastroszone i - co dziwniejsze - srebrzysto-białym z błękitnym pobłyskiem. Shine stwierdziła, że nieznajomy wygląda naprawdę uroczo i nieco dziecinnie, ale jednocześnie dojrzale dzięki siwym włosom.
- Jestem Arece Martinez, to szkoła mojej mamy - uśmiechnął się krzywo białowłosy. - Jak mówiłem, nie dużo się pomyliłeś co do jej wieku; ma już prawie dziewięćdziesiąt lat, ale ciągle wywija jak dwudziestolatka - zaśmiał się sztucznie i wyciągnął rękę do Azana.
- Cześć, nazywam się Azan Konoe, a to Shine Vidar - przedstawił ich brunet, ściskając dłoń Arece’a. Chłopak miał mocny i pewny uścisk. Nagle podszedł do nich inny chłopiec wzrostu ciemnoskórego. Jednak w porównaniu do niego miał stalowo szare oczy, znacznie niklejszy uśmiech, bardziej wystające kości policzkowe i potargane włosy w kolorze bardzo jasnej seledyny sięgające do obojczyka. Obaj mieli takie same ostre podbródki i duże oczy, lecz szarooki miał jasną, wręcz chorobliwie bladą, karnację.
- Tak, kobieta jest niezła, ale narzeka jak przekupka na bazarze - rzucił szarooki.
- A ty masz stopień koncentracji złotej rybki - zaśmiał się Arece, szturchając chłopaka w ramię.
- Daj mi spokój, gadzino! - parsknął zielonowłosy. - I może przedstawisz mnie nowym przyjaciołom?
- No, jasne! - przytaknął Arece, kiwając głową. - To jest mój starszy brat bliźniak, Deuce.
Shine i Azan spojrzeli na siebie zdziwieni z lekko rozchylonymi wargami, a potem ponownie na braci Martinez. Żadne dwójki towarzyszy nie wierzyło, że chłopcy są bliźniakami. Jednak nikt nic nie powiedział. Deuce i Arece popatrzyli na zdziwionych znajomych, potem na siebie i wybuchli śmiechem.
- Zastanawiacie się pewnie jakim cudem jesteśmy bliźniakami, prawda? - spytał Arece z wesołym uśmiechem. Azan skinął głową.
- Lady Martinez mówiła, że nasz ojciec pochodził z Afryki, a mama z Alaski. Jesteśmy bliźniętami dwujajowymi, więc różnimy się trochę… w sumie tylko kolorem skóry i oczu. I uprzedzając kolejne pytanie; pani profesor dla młodych dam nie jest naszą biologiczną matką - wyjaśnił Deuce, wbijając ręce do kieszeni. Shine i Azanowi od razu wszystko się ułożyło w logiczną całość. Jednak dziewczyna nie powstrzymała się i wypaliła:
- Deuce, jak to jest, że masz włosy w kolorze miętowej zieleni? - spytała zaciekawiona.
- Jakby ci to zrozumiale wyłożyć… - zastanowił się. - Lady Martinez adoptowała nas, kiedy mieliśmy czternaście miesięcy. Mówiła, że już wtedy mieliśmy siwe włosy. Przypuszczała, że to przez to, że nasi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, w którym my też uczestniczyliśmy. Może i byliśmy niemowlętami, ale ona twierdzi, że nasze ciała tak zareagowały na stres i przedwcześnie osiwieliśmy. Arece polubił siebie z siwymi i zostawił je, a mi to zbyt nie pasowało, bo jestem bardzo blady, więc przefarbowałem się na kolor miętowej zieleni. Jest bardzo subtelny i ładny - uśmiechnął się szeroko szarooki.
Brunetka pokiwała głową i odwróciła się do Lady Martinez, która zaczęła objaśniać podstawy tańca towarzyskiego. Deuce i Arece stanęli za macochą i przedrzeźniali jej ruchy oraz miny, wywołując ogólne salwy śmiechu wśród zebranych na par. W drzwiach wejściowych Azan zobaczył Donovana, do którego zadzwonił w autobusie i podał mu adres. Blondyn miał na ramię zarzucony duży, czerwony plecak.
Kiedy Lady Martinez kazała parom tańczyć, Arece i Deuce podeszli do blondyna i zaczęli z nim rozmawiać. W pewnym momencie krzyknęli coś chórem, spojrzeli na Azana i Shine ze zdumieniem, a brunet zachwiał się i wylądował na podłodze. Shine poleciała za nim. Oboje poobijali sobie łokcie i dłonie, a Lady Martinez skarciła ich i kazała zrobić im przerwę. Zaniepokojony Azan podszedł do chłopców przy drzwiach, podparł się na bokach tak jak w szkole i spytał, co się stało. Bliźniacy natychmiast jeden przez drugiego zaczęli mu wyjaśniać, że Donovan powiedział im o planach wyprawy do Lasu. Shine zmierzyła blondyna spojrzeniem, z którego można było wyczytać jedynie wściekłość. Donnie nie przejął się za bardzo jej wyrzutem, tylko przeprosił Azana, że nie powstrzymał się przed gadaniem. Brunet wzruszył ramionami.
- Nic się nie stało. Nie wiedziałeś, że nie chcę nikomu o tym mówić – westchnął, przeklinając w duchu, że nie powiedział o tym wcześniej.
- Prosimy! Możemy iść z wami?! Możemy?! Prosimy! - zawołali chórem bliźniacy, składając ręce w błagalnym geście.
- Tak strasznie chcemy się stąd wyrwać! - prosił Arece.
- Jak najdalej od miasta! - dodał Deuce.
- I może znajdziemy rodziców! - zakończyli chórem.
Wyglądali jakby naprawdę zależało im na opuszczeniu szkoły Lady Martinez. Shine pokręciła głową w geście dezaprobaty, ale Azan już miał inne plany.
- Zgoda, pójdziecie – skinął głową, a zaraz potem dodał: - Ale musicie trzymać to w tajemnicy i przygotować się na długą podróż - ostrzegł ich. Shine wzniosła oczy do sufitu, czując się całkowicie zignorowana. Azan wzruszył ramionami. To było dla niego coś nowego, bo od bardzo dawna nie czuł się tak zadowolony z życia. Donnie i Deuce patrzyli na siebie podekscytowani, a Arece zapytał, czy ktoś jeszcze z nimi pójdzie. Shine pokiwała głową i opowiedziała chłopakom o Alice. Nagle telefon brunetki zadzwonił. Odebrała z uśmiechem, ale już po kilku sekundach rozmowy mina jej zrzedła, a w oczach rozbłysły łzy.
- Dobrze, będę za dziesięć minut - jęknęła i się rozłączyła. Spojrzała na chłopców wpatrzonych w nią z zaciekawieniem. Arece uniósł wysoko brwi i zagryzł wargę, po czym szybko odszedł. Deuce patrzył za bratem z niepokojem, po czym przeniósł wzrok na Shine i również odbiegł.
- Co się stało? - spytał zmartwiony Donovan, kładąc dłoń na ramieniu dziewczyny.
- Moja mama trafiła do szpitala - wyjąkała Shine, słabym głosem. Ramiona zaczęły jej drżeć. - Ma białaczkę i zapalenie płuc. Pozwolili jej mieszkać w domu, ale jej stan się pogorszył. Muszę biec. Na razie, Azan! - zawołała i wybiegła z sali. Donovan popatrzył na bruneta, który przez kilka sekund stał zaskoczony, a potem sam pobiegł za dziewczyną. Deuce oraz Arece wrócili do blondyna i spojrzeli na niego. W ich oczach błysnął żal.
- Co się z wami stało? - spytał zdziwiony Donnie, drapiąc się po głowie. Zaintrygowało go dziwne zachowanie bliźniaków.
- Nieważne, a oni dokąd pobiegli? - zmienił temat Deuce, marszcząc brwi. Arece położył bratu dłoń na ramieniu i uśmiechnął się do niego uspokajająco.
- Mama Shine chyba umiera - wyjaśnił Donovan, który domyślił się tego po minie i tonie głosu dziewczyny.
- Nie powinniśmy przypadkiem pójść za nimi? - rzucił białowłosy jakby od niechcenia. - Shine może potrzebować wsparcia duchowego w tej trudnej dla niej chwili.
- A ty co: dramaturg? - parsknął złośliwie szarooki, lecz zanim Arece odpowiedział bratu równie opryskliwym tekstem, Donovan podniósł rękę, wtrącając się do rozmowy.
- Jak chcecie iść, to chodźcie! - zarządził. Bliźniacy spojrzeli na siebie spode łba i skinęli głowami. Deuce chwycił dwa fioletowo-czarne plecaki. Trójka chłopców wybiegła z sali i wypadła na ulicę, gdzie padał deszcz. Skierowali się pędem w stronę szpitala.
Tuż przed wejściem do kliniki, spotkali Azana i Shine, dyszących ze zmęczenia. Po kilku minutach wszyscy uspokoili oddechy i weszli do budynku. Shine podeszła do recepcji.
- Dzień dobry, przyszłam odwiedzić panią Vidar. Jestem jej córką.
- Ty musisz być Shine. Chodź, zaprowadzę ciebie i twoich przyjaciół do sali - uśmiechnęła się przyjaźnie recepcjonistka i poprowadziła ich w prawy korytarz. Stanęli przed szklanymi drzwiami, za którymi w małej salce, na łóżku otoczonym przez komputery i różne pomoce medyczne, leżała kobieta o tak samo czarnych włosach jak Shine.
- Rany, jaka blada… - wymsknęło się Donovanowi, zanim zdążył ugryźć się w język. Deuce kopnął go w kostkę, Shine jednak zignorowała to i weszła do sali. Kiedy Azan zamykał drzwi, kobieta otworzyła oczy. Uśmiechnęła się, gdy spojrzała na córkę. Chwyciła ją za rękę i pokiwała głową.
- Jesteś taka śliczna, Shine - szepnęła słabym głosem, ale brunetka pokręciła głową, zagryzając wargę.
- Cicho, mamo… Proszę, nie trać oddechu - jęknęła Shine, powstrzymując łzy. Serce biło jej bardzo szybko.
- Córciu, kochanie moje… To nic. Nie mam nic do stracenia… a ty masz przyjaciół… - kobieta przerwała i zakaszlała, patrząc na Azana, bliźniaków i Donovana. Shine pokiwała głową, zaciskając usta.
- Mamo… - zaczęła, ale nie skończyła, bo kobieta położyła jej palec na ustach.
- Pomóż im w każdej sytuacji… i nie opuszczaj bez względu na to, kim są… Patrz tylko na to, jacy są… - szepnęła pani Vidar i ponownie zamknęła oczy. Jej ręka opadła, usta wydały ciche westchnienie i zapadła cisza, przerwana jedynie ciągłym sygnałem z aparatury szpitalnej. Kobieta zmarła. Łzy spłynęły po twarzy Shine, która nagle poczuła ucisk w gardle i wielką pustkę w głowie i piersi. Wiedziała, że gdyby serce mogło pęknąć, jej rozsypałoby się na miliony kawałeczków, których nikt nie umiałby skleić. Dziewczyna opadła na ciało zmarłej mamy i przytuliła się do niego mocno. Jej ramiona drżały od rozpaczliwego szlochu i bezsilności. Wszystko przestało się liczyć, cały świat Shine stał się nagle szary i deszczowy, jak pogoda za oknem, i jedynie łzy i ból, przepełniający serce dziewczyny, były prawdziwe. Donovan otarł wilgotne oczy i starał się oddychać spokojnie. Arece i Deuce zacisnęli usta i pięści, myśląc, że świat jest okropnie niesprawiedliwy. Azan położył dłoń na ramieniu Shine i ścisnął je lekko. Dziewczyna potrząsnęła głową, podnosząc się do siadu. Spojrzała na chłopaka, przełykając głośno ślinę i łzy.
- Poszukajmy Alice - poprosiła, ścierając sól z policzków. Chciała znaleźć osobę, która mogłaby przepędzić czarne chmury jednym uśmiechem. Prawie natychmiast pomyślała o rudej.
- Przecież dopiero jutro mamy iść do Lasu… - zaczął Donovan, ale Shine uciszyła go spojrzeniem.
- Pójdziemy dzisiaj. Im wcześniej tym lepiej, chodźcie… - zarządziła, wychodząc szybkim krokiem z sali. Azan i reszta pobiegli za nią. Brunet doskonale rozumiał, co czuje Shine. Sam tak się czuł, kiedy jego mama umarła. Pustka, złość i żal, otaczające cały świat. Też chciał w tamtej chwili jak najszybciej uciec od ciała matki - od bolesnej rzeczywistości.
Piątka nastolatków biegła ulicą w kierunki przedmieścia, gdzie mieszkała Alice. Kiedy Donovan nacisnął dzwonek przy drzwiach, ruda natychmiast otworzyła i przytuliła mocno Shine, klepiąc ją po plecach.
- Tak mi przykro, Shine! - powiedziała współczującym tonem. - Moja siostra pracuje w szpitalu, wiem wszystko o pacjentach.
- Dziękuję, Alice - mruknęła brunetka, przytulając mokry policzek do ciepłego ramienia dziewczyny. - Spakowałaś się już na jutro?
- Tak, a coś się stało? Nie idziemy?
- Nie, nie o to chodzi - uspokoił ją Azan, kręcąc głową. - Shine chce iść już dzisiaj. Masz coś przeciwko?
- Nie, jestem gotowa - oznajmiła ruda, przyglądając się braciom Martinez. Stwierdziła, że bardzo podobają jej się ich oryginalne ubrania. Arece miał na sobie czarną koszulkę, zapinaną pod szyją fioletowymi rzepami; szare rurki i czarne buty do połowy łydki. Deuce natomiast ubrany był w fioletową koszulę na suwak z szerokimi rękawami; białe, obcisłe dżinsy i czarne buty pod kolano. Alice przywitała się z bliźniakami skinieniem głowy, po czym zniknęła na chwilę w domu i wyszła z niego ze swoją wojskową torbą na ramieniu. Miała strój idealny na podróż - pomarańczowy T-shirt, spodnie moro oraz tenisówki. Donovan powiedział, że jeszcze Azan i Shine muszą wrócić do domów, żeby się spakować.
- Masz rację, Donnie - przyznał brunet i skierował się w stronę domu. Dziewczyna pokręciła głową i wyciągnęła zza paska scyzoryk oraz latarkę, mówiąc, że jej nic innego nie jest potrzebne. Azan roześmiał się sztucznie. W ciągu piętnastu minut załatwili wszystko, co trzeba i stanęli przed szkołą. Alice szła do gabinetu dyrektora na samym przedzie. Zapukała do drzwi. Po trzech sekundach otworzył im dyrektor George i uśmiechnął się na widok szóstki nastolatków. Skinął Azanowi i zaprosił ich do środka.
- Chcecie wyruszyć dzisiaj, prawda? - spytał, gdy tylko usiedli w fotelach. Shine pokiwała głową, patrząc jak Donovan sięga po ciasteczko owsiane.
- Jesteśmy wszyscy gotowi. Może nam pan dać wskazówki, mapę… czy coś takiego? - wtrącił Deuce.
- Dobrze, ale najpierw powiedzcie mi ile macie lat? Nie chcę mieszać w tę misję kogoś poniżej szesnastu lat.
- Ja i Alice mamy siedemnaście - powiedział Azan, patrząc na rudą. Przeniósł wzrok na Shine. - Ona ma szesnaście, tak?
- Uhm… - mruknęła brunetka, skinąwszy lekko głową. Myślami wciąż była przy mamie.
- Donovan ma dwadzieścia, więc nie ma się co martwić - uśmiechnął się Azan, nagle uświadamiając sobie, jakie to dziwne, że dorosły mężczyzna chce przyjaźnić się z siedemnastolatkiem. - Ale nie wiem, ile mają Deuce i Arece.
- Za trzy dni skończymy dziewiętnaście - odpowiedział białowłosy, a jego bliźniak pokiwał głową.
- Wszyscy jesteśmy powyżej szesnastki, możemy przejść do konkretów - oznajmił Deuce z uprzejmym uśmiechem. George wręczył Donovanowi kartkę papieru, zwiniętego w rulon.
- To jest mapa Lasu. Dojście tam nie jest trudne. Wystarczy wyjść z miasta, pójść na najbliższe pole kukurydzy i zejść pod ziemię kamiennym korytarzem.
- Kamienny korytarz na środku pola kukurydzy? - zdziwił się Deuce, unosząc brwi. Chłopak od dziecka był bardzo podejrzliwy i nie lubił nowych osób w grupie, dlatego kiedy patrzył na Alice, mrużył oczy i zaciskał zęby. Arece zdusił parsknięcie śmiechu.
- To pozostałości po starożytnej cywilizacji. Archeolodzy pozwolili na posadzenie tam kukurydzy, tylko pod warunkiem, że korytarz pozostanie nietknięty - wyjaśnił dyrektor, podsuwając ciastka owsiane do Shine, która pokręciła głową i zapytała:
- I nikt nie odkrył, że na końcu korytarza jest wielki las?
- Kiedy naukowcy schodzili pod ziemię, stawały im na drodze skały i ziemia. Do Lasu wejść mogą tylko nastolatkowie.
- Nie jestem nastolatkiem. A jeśli ja nie wejdę? - zaniepokoił się Donovan, mrużąc oczy, tak, że zostały z nich tylko wąskie szparki.
- Jesteś nastolatkiem duchem, więc nie sądzę, abyś miał powód do obaw - uspokoił go George z uśmiechem. - Możecie iść jeśli chcecie. Mam nadzieję, że nie będzie żadnych komplikacji. Powodzenia… i odezwijcie się niedługo.
- Dziękujemy, dyrektorze - uśmiechnął się Arece i otworzył drzwi. - Chodźcie ludzie, czas na nas.
16.08.2013
Prolog & Rozdział I: Propozycja
To pierwsza notka, więc ostrzegam, że nie powinniście się zbyt wiele spodziewać, jak to zwykle bywa.
Rzadko pierwsze rozdziały są interesujące, ale bardzo się starałam, żeby ten był.
Jeśli się spodoba, zostawcie po sobie komentarz, choćby i krótki. Długimi też nie pogardzę, zwłaszcza jeśli znajdzie się w nich konstruktywna krytyka i co jakiś czas zachęcająca pochwała.
Serdecznie zapraszam i miłego czytania : )
Prolog
Wszedłem do sali i usiadłem za biurkiem, spoglądając z uśmiechem na moją klasę. Uczniowie siedzieli w swoich ławkach, oczekując kolejnej nudnej lekcji historii. Większość z nich, leżała oparta o blaty i patrzyła z tęsknotą za okno, zapewne marząc, aby się wyrwać ze szkoły. Niektórzy byli niesamowicie zafascynowani tylnymi okładkami swoich zeszytów i bazgrali po nich zawzięcie - wolałem nie dociekać, jakie dzieła sztuki tam powstają. Tylko kilka osób było skupionych na mojej osobie.
Przez twarz przebiegł mi uśmiech, bo przypomniało mi się, że mniej więcej tak wyglądały lekcje, gdy ja chodziłem do szkoły. Zastanawiało mnie, jak bardzo zaskoczę swoich uczniów - tym razem miałem dla nich niespodziankę.
- Dzień dobry, dzieciaki - przywitałem się z nimi, a oni odpowiedzieli mi niemrawo. Zawsze witali mnie z takim entuzjazmem. Te dzieciaki mnie dobijały, a mimo to i tak kochałem z nimi pracować. - Dzisiaj nie będziemy rozmawiać o wojnach napoleońskich.
Po sali rozszedł się pomruk zdziwienia, ale i zadowolenia. Większość uczniów wyprostowała się zaciekawiona. Uśmiechnąłem się szeroko na taką aprobatę.
- Opowiem wam pewną historię, która powinna was zainteresować. Jest o szóstce młodych ludzi, takich jak wy, zmęczonych szkołą i rodzicami, znudzonych życiem, bo nic się nie dzieje i mających własne, przyziemne problemy, którzy dwadzieścia lat temu trafili do podziemnej krainy zwanej Lasem. W Lesie panował wówczas protektor, lord Aberforth Besson, a jego władzy sprzeciwiała się jedynie garstka ludzi, którzy nazwali się Ruchem Oporu. Ta mała, aczkolwiek ekscytująca wycieczka, całkowicie i na zawsze zmieniła życie tych dzieciaków. Ale lepiej będzie, jeśli posłuchacie całej historii od końca do początku.
Klasa zaśmiała się cicho i poprosiła, abym już opowiadał. Nigdy nie widziałem ich tak skupionych na żadnej lekcji, więc szybko zacząłem.
Rozdział I
Kiedy Azan był mały, mama opowiadała mu o sześciu potęgach świata. Były nimi: ogień, woda, powietrze, ziemia, światło oraz ciemność. Sześć żywiołów, panujących nad wszystkim innym. Kiedy miał około pięciu lat te opowieści fascynowały go, lecz kiedy stał się nastolatkiem, a jego mama umarła, zaczęło go to nudzić. Nie wierzył już w magię, lecz rozmowa z dyrektorem szkoły pierwszego listopada tamtego roku całkowicie zmieniła jego podejście do niezwykłych rzeczy. Przypomniała mu, że nawet w najnudniejszym dniu życia czai się odrobina magii.
Poszedł do szkoły ubrany w swój ulubiony czarny podkoszulek, ciemnozieloną, niezapinaną koszulę i dżinsy. W liceum ludzie bardzo go lubili i szanowali, ale chłopak nie wiedział, czy to ze względu na bogatego ojca, czy też przez jego nieprzeciętny wygląd. Większość dziewcząt w szkole wzdychała za każdym razem, kiedy przechodził obok. Wiedział, że jest popularny wśród żeńskiej części uczniów, ale nie zwracał na to większej uwagi. Był dość wysokim nastolatkiem o drobnym, szczupłym ciele, ale silnym i dobrze zbudowanym. Miał długie do ramion, roztrzepane, czarne włosy; duże, bursztynowe oczy i łagodną, trójkątną twarz. Lubił się uśmiechać, chociaż od śmierci mamy nie robił tego zbyt często. Pani Konoe była piękną, młodą kobietą, kiedy umarła – miała zaledwie trzydzieści lat. To po niej Azan odziedziczył kolor oczu i włosów; kształt twarzy miał po ojcu, którego nie widział od czterech lat, czyli dokładnie od pogrzebu mamy.
Chłopak mieszkał sam w dużym, drewnianym domu, urządzonym w japońskim stylu. Nie lubił przepychu i wolał skromne miejsca oraz meble, dlatego nie przeprowadził się do rodzinnej willi na Florydzie. Miało to też związek z jego macochą, za którą zbytnio nie przepadał. Posiadał dużą inteligencję, spryt i niebywałą zwinność. Techniki walki stylem ninja zawsze były jego pasją - chodził na treningi odkąd skończył cztery lata. Zawsze traktował to jak jedyną odskocznię od realnego świata, w którym nie czuł się za dobrze.
- Azan Konoe proszony jest o podejście pod gabinet dyrektora jak najszybciej! Dziękuję! - rozległ się znudzony głos sekretarki szkolnej, kiedy Azan oraz jego klasowi koledzy siedzieli pod salą, czekając na spóźnionego już nauczyciela.
Chłopak spojrzał żałośnie na głośnik, wiszący na ścianie, i westchnął ciężko. Zastanawiał się, co takiego zrobił, że dyrektor wzywa go do siebie. Jego koledzy popatrzyli na niego zaskoczeni, ponieważ Azan był prymusem i wzorowym uczniem - nigdy nie pakował się w kłopoty i zawsze wykonywał polecenia, choć czasami nie tak, jak życzyli sobie tego dorośli. Miał własne spojrzenie na pewne sprawy.
Czarnowłosy wzruszył ramionami i poszedł w stronę gabinetu dyrektora, poprawiając torbę na ramieniu. Minął po drodze, pędzącego do sali profesora biologii. Przymknął oczy i szedł powoli, zdając się na słuch. Nie wszyscy jednak byli tak ostrożni jak on. W pobliżu sekretariatu Azan zderzył się z nieco niższą od siebie dziewczyną. Zmierzyła go spojrzeniem liliowych, zmrużonych oczu i odgarnęła z twarzy krótko przycięte włosy o odcieniu granatowej czerni. Miała w sobie coś dzikiego, choć wyglądała łagodnie, a błysk w bystrych oczach ostry i pogardliwy.
- Wybacz, nie zauważyłem cię - mruknął Azan, wstając z podłogi.
- Zorientowałam się, kiedy twoja twarda czaszka prawie złamała mi nos - warknęła pod nosem dziewczyna, odwracając wzrok. Wstała, pozbierała książki i odeszła szybkim krokiem. Azan popatrzył za nią zaskoczony, po czym uśmiechnął się szeroko z rozbawieniem. Jeszcze nigdy nie spotkał nikogo tak zimnego i aroganckiego poza nim samym.
Minął jeszcze tylko jeden zakręt i znalazł się pod gabinetem dyrektora. Przez pół minuty znowu zastanawiał się, co mógł zrobić takiego, żeby wzywać go do dyrektora. Ponieważ nic rozsądnego nie przyszło mu do głowy, wzruszył ramionami i zapukał do drzwi. Po dwóch minutach niecierpliwego przestępowania z nogi na nogę, Azanowi otworzył wysoki błękitnooki mężczyzna o czarnych włosach, przeplatanych srebrnymi nitkami siwizny. Miał ostro zakończony, długi nos z niewielkim garbem i bardzo sympatyczny uśmiech. Jednak jego ostre rysy twarzy, mówiły, że nie można z nim żartować, jeśli on tego nie zechce, ani pozwalać sobie na zbyt dużo.
- Dzień dobry, Konoe - uśmiechnął się uprzejmie mężczyzna, wpuszczając bruneta do gabinetu. Chłopak rozejrzał się. Naprzeciwko drzwi postawiono biurko z mahoniu, a za nim duże okno otwarte na oścież, wpuszczające promienie późnojesiennego słońca. Zasłony wiszące po obu stronach framug miały kolor ciemnej pomarańczy, ściany były w barwie słonecznika, a nad drzwiami wisiał obraz, przedstawiający jakiś słoneczny las, w którym stała mała dziewczynka o zielonych oczach i włosach. Azan nie potrafił powstrzymać uśmiechu oraz pewnego rodzaju wzruszenia, kiedy patrzył na obraz.
- Siadaj, synu - dyrektor skinął głową na chłopaka, wskazując mu fotel obity w ciemną skórę. Azan usiadł, nie spuszczając wzroku z mężczyzny. Zawsze, kiedy nie wiedział o co chodzi, stawał się bardzo podejrzliwy i ostrożny w działaniach. Wywołało to drugie małżeństwo ojca, które nauczyło nastolatka, że nie wszyscy ludzie są dobrzy. Jego macocha, okazała się podłą, ale sprytną kobietą, która nie potrafiła zdobyć sympatii swojego pasierba. Mimo wszystko Azan nie narzekał. Głównie z powodu tego, że jego ojciec był szczęśliwy, a kobieta mieszkała razem z nim w innym stanie i Azan nie musiał jej oglądać zbyt często.
- Czy wezwał mnie pan w jakiejś konkretnej sprawie? - spytał spokojnie chłopak, uważnie obserwując każdy krok mężczyzny.
- Proszę, mów mi George - uśmiechnął się dyrektor, a Azanowi coś przekręciło się w żołądku. "No, co za dzień?! Ja i dyrektor po imieniu? Świat zwariował!”, pomyślał z lekkim przestrachem brunet.
- Dobrze… George. Coś się stało? - dopytywał się dalej, chociaż imię dyrektora ledwo przecisnęło mu się przez gardło.
- Odkąd zostałem nauczycielem w tej szkole, to znaczy od czterech lat, obserwowałem wszystkich uczniów - zaczął mężczyzna, podsuwając chłopcu talerz z pierniczkami. Azan podziękował i spojrzał w błękitne oczy dyrektora.
- I co to ma wspólnego ze mną?
- Śledziłem również ciebie i uważam, że posiadasz pewne predyspozycje, które byłyby wysoce pomocne w sytuacji, w której chciałbym cię postawić. Jest to pewien rodzaj testu i oczywiście nie musisz brać w nim udziału, jeśli nie chcesz.
- Śledzenie mnie jest naruszeniem prywatności, za co mógłbym pana pozwać, ale intrygują mnie pana słowa, więc się wstrzymam - stwierdził Azan, splatając palce dłoni na kolanach, jak ojciec podczas ważnych posiedzeń.
- Twoja ciekawość jest jedną z tych cech, które zwróciły na ciebie moją uwagę - ujawnił George, uśmiechając się z zadowoleniem. - Jak sądzę, zauważyłeś już obraz nad drzwiami. Jest na nim moja przyjaciółka ze szkoły, którą poznałem na… wycieczce. Miejsce, do którego pojechałem nazywa się Las.
Chłopakowi nie spodobało się wahanie w głosie dyrektora, lecz nic nie powiedział. Czekał cierpliwie na dalszy ciąg historii.
- Ta dziewczyna nazywała się Lynn Vix. Była bardzo niezwykła, ale też samotna i niezrozumiana. Wydawało mi się, choć oczywiście mogę się mylić, że jestem jedyną osobą, która traktuje ją jak człowieka. Nikt nie rozumiał, jak ciężkie są jej obowiązki… ech. Ale wracając do mojej propozycji; chciałbym byś wybrał się do Lasu i jej poszukał, a potem przyniósł mi wiadomość, co u niej słychać.
- Czemu akurat ja? - spytał Azan, nachylając się do przodu. W tamtej chwili był gotów natychmiast przystać na prośbę dyrektora, ale postanowił poczekać i dowiedzieć się więcej o swojej misji.
- Kilka dni temu proponowałem to również innej uczennicy, ale odmówiła. Ciebie wybrałem, ponieważ jesteś wyjątkowy. Wyglądasz mi na takiego, co nie przestraszy się żadnych bajek o magii, ani też nie potrzebuje logicznego wyjaśnienia na każdą rzecz - wyjaśnił dyrektor, prostując się. Wstał i odwrócił się do okna. - Bezpieczniej będzie jednak, jeśli zabierzesz ze sobą towarzyszy, których wybierzesz sobie sam. Muszą być wytrzymali fizycznie i psychicznie, ponieważ nie wiadomo, co was spotka w Lesie.
Według Azana zabrzmiało to zbyt dramatycznie, ale coś w tonie dyrektora kazało brunetowi uwierzyć, że mężczyzna mówi prawdę. W takich sprawach, chłopak rzadko kiedy się mylił. Nie wiedział dlaczego, lecz skinął głową.
- Do kiedy miałbym czas, żeby znaleźć sobie towarzyszy? - spytał, krzywiąc się. To pytanie wydało mu się jakieś sztuczne, bo kto będzie prawdziwym, szczerym i wiernym przyjacielem, kogoś, kto ma dużo pieniędzy, a następnego dnia może stać się bankrutem.
- Do piątku, dwa dni ci chyba wystarczą. W weekend moglibyście już wyruszyć - oznajmił George, kiwając głową, jakby rozumiał nieme obawy chłopaka. Azan skinął i wstał z fotela. Dyrektor odwrócił się od okna, żeby jeszcze spojrzeć na chłopca. Uścisnęli sobie ręce, a mężczyzna odprowadził Azana do drzwi.
- W piątek przyjdź z przyjaciółmi. Powiem wam dokąd iść - rzucił na pożegnanie George i zatrzasnął drzwi przed nosem zdziwionego Azana. Brunet przeczesał włosy palcami i pokręcił głową, idąc do sali, w której jego klasa miała biologię. Nim doszedł na miejsce, rozległ się ostatni tego dnia dzwonek na przerwę, więc Azan skierował się od razu do szatni, choć tak naprawdę nie miał po co tam iść, ponieważ nie nosił kurtki ani płaszcza.
Wyszedł ze szkoły, zastanawiając się, kogo zabrać ze sobą do Lasu. Nie wiedział nawet, czemu zgodził się na tę wyprawę, nie mając najmniejszego pojęcia, w co się pakuje. Szedł z rękami wbitymi w kieszenie i opuszczoną głową. Dopiero, kiedy przechodził obok domu Donovana, zamrugał szybko i spojrzał na szary budynek o czerwonym dachu z kwiatami i białymi koronkowymi zasłonami w oknach. Donnie Arkeil był dobrym kolegą Azana, mimo że nie łączyła ich głęboka przyjaźń. Konoe aż się zdziwił, że wcześniej nie pomyślał o Donovanie. Ufał mu, odkąd poznał go, kiedy chodził do trzeciej klasy, a Donnie do szóstej, i wiedział, że w naprawdę trudnej chwili mógłby na niego liczyć. Natychmiast podszedł do drzwi i nacisnął dzwonek. Otworzył mu wysoki blondyn o seledynowych oczach i szerokich ramionach. Włosy miał postawione na żel, a na sobie podarte dżinsy, biały podkoszulek oraz czerwoną kurtkę przetartą na łokciach. Na widok Azana uśmiechnął się szeroko, odsłaniając równe, białe zęby, i natychmiast się z nim przywitał.
- Hej, stary! Dawno nie dawałeś znaku życia. Odkąd skończyłem szkołę, nie odezwałeś się ani razu - wytknął mu, udając obrażonego, ale w głębi serca niesamowicie cieszył się z wizyty starego znajomego.
- Wybacz, Donnie - uśmiechnął się przepraszająco Azan. Blondyn wpuścił kolegę do mieszkania, proponując mu herbatę albo kakao, jednak brunet odmówił i skierował się do pokoju Donovana. Usiadł na łóżku i zlustrował blondyna wzrokiem. Prawie zapomniał jak wygląda jego kolega; miał duże oczy, które zwężały się niewiarygodnie, kiedy Donovan był zły lub zaniepokojony, oraz kwadratową szczękę, jednak jego twarz miała łagodny wyraz. Blondyn miał również mały nos, a usta wąskie, jednak wesołe, bo zawsze rozciągnięte w radosnym uśmiechu.
- No, to opowiadaj, Az, co tam u ciebie? - nalegał na opowieści Donnie, wpatrując się z uwagą w Azana, który odetchnął głęboko i zaczął szybko streszczać, co przydarzyło mu się w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Chciał jak najszybciej dojść do momentu, w którym będzie musiał powiedzieć Donovanowi, po co naprawdę przyszedł. Kiedy doszedł do głównego wątku, Donnie uśmiechnął się i nawet nie czekał na wyjaśnienia, tylko od razu zgodził się mu pomóc, lecz Azan nalegał, żeby pozwolił mu skończyć.
- Donovan, coś się z tobą stało - stwierdził, kiedy już skończył. - Zanim się rozdzieliliśmy do dwóch szkół, byłeś bardziej poważny.
- Dobra, dobra, może i poszedłem na studia, ale mam prawo mieć lekkie odpały. Ciągle jestem poważny, tylko dzisiaj się cieszę, że mnie odwiedziłeś - wyjaśnił Donovan, uśmiechając się wesoło.
- Też się cieszę, że cię widzę - przyznał szczerze Azan, przeczesując włosy palcami. - Jesteś pewien, że chcesz iść ze mną do tego Lasu?
- Oczywiście, Az. W piątek u ciebie w szkole? Będę na pewno - zgodził się Donovan, a Azan wstał przekonany, że dokonał dobrego wyboru towarzysza. Pożegnał się z przyjacielem i poszedł do domu.
Kiedy otwierał drzwi, stwierdził, że siedział u Donovana ponad trzy godziny, a niebo zrobiło się już ciemne. Pomyślał, że nie będzie zamykać na noc domu, bo po co? - od czterech lat nikt nie próbował się włamać, więc nie ma sensu marnować pół minuty na przekręcenie klucza. Domyślił się, że jeszcze pożałuje tej decyzji, ale umiał się bronić, więc nie przejmował się konsekwencjami. Azan ziewnął, rzucił torbę w kąt korytarza i poszedł do łazienki. Wziął szybki prysznic, rozczesał włosy i w samych spodniach od piżamy poszedł sprawdzić, czy przez otwarte okno do jego pokoju nie napadał deszcz, który lał popołudniu. Kiedy chciał położyć się do łóżka, żeby pójść spać, usłyszał ciche kroki na parterze. Cieszył się ze skrzypiących alarmująco desek podłogi i całego mnóstwa pułapek, które zamontowali mu ojciec i dziadek, żeby zapewnić mu ochronę i sposobność do treningów na każdym kroku. „Proste… jak raz nie zamknąłem drzwi, to się włamali”, Azan chciał sięgnąć po sweter, ale stwierdził, że będzie mu niewygodnie. Wyszedł przez okno i zsunął się po rynnie na poddasze głównego korytarza. Pod sufitem zamontowane były belki nośne, podtrzymujące cały dom. Brunet siedział na nich cicho i nagle zobaczył cień w salonie. Bezgłośnie zeskoczył na podłogę i wyciągnął ze szklanej gablotki sztylet. Włamywacz znieruchomiał, więc Azan wszedł cicho do salonu, ale nikogo nie zobaczył. Zdziwiło go to bardzo, lecz szedł dalej z podniesioną bronią. Za sobą usłyszał ciche stąpnięcie i odwrócił się gwałtownie, jednocześnie odchylając rękę z nożem w tył. Gdy ją opuścił stal szczęknęła o stal drugiego ostrza, trzymanego przez niską dziewczynę.
- To ty… - jęknął i cofnął się o krok. Włamywaczem okazała owa dziewczyna, na którą wpadł w szkole. Niewiarygodnie zaskoczył go jej widok w jego domu.
- To ja - odparła bezczelnie, najwyraźniej nie przejmując się, tym, że jest intruzem w czyimś domu. - Jestem Shine Vidar.
- Azan Konoe - odparł obrażony chłopak, zdenerwowany arogancją dziewczyny. - Mogę wiedzieć, co tutaj robisz? - spytał, odkładając nóż na szafkę.
- Zwiedzam - wzruszyła ramionami Shine, całkowicie ignorując zirytowany ton Azana. Uśmiechnęła się ponuro i usiadła na wiklinowym fotelu. Brunet odetchnął głęboko i siadł przed dziewczyną po turecku na podłodze.
- Dobra, ale teraz na serio, czego tu szukasz? - zapytał Azan, zamykając oczy.
- Kogoś, kto mnie zrozumie… - mruknęła ledwo dosłyszalnie Shine, nawijając kosmyk swoich krótkich włosów na palec. Takiej odpowiedzi Konoe się nie spodziewał. Otworzył jedno oko.
- Jak to?
- Dyrektor wziął cię dzisiaj na rozmowę, chociaż nic nie zrobiłeś. Zakładam, że prosił cię o wyprawę do Lasu.
- Tak, ale skąd wiesz? - zdziwił się czarnowłosy.
- Kilka dni temu mnie też o to poprosił - wyjaśniła spokojnie Shine, a Azan przypomniał sobie, że George mu o tym mówił. - Mimo że byłam niewiarygodnie zaintrygowana jego propozycją, odmówiłam, bo za bardzo się bałam.
- Ty? - to wyznanie jeszcze bardziej zaskoczyło Azana. - Wcale nie wyglądasz na taką, co się czegoś boi - stwierdził, unosząc wysoko brwi.
- No, właśnie po to przyszłam. Bo uznałam, że popełniłam błąd odmawiając. Nie mam się czego bać i chcę iść z tobą do Lasu - oświadczyła twardo Shine, spoglądając na Azana tak zimnym wzrokiem, że przebiegł go dreszcz.
- Rozumiem - pokiwał głową brunet, a na jego twarz wstąpił uśmiech. - Czyli chcesz towarzyszyć mi na tej wyprawie? Fajnie, przyda się ktoś tak arogancki i bezczelny jak ty. Dostarczysz rozrywki, jak zrobi się nudno.
- Obraziłabym się, gdyby nie to, że to twój dom i mówisz prawdę - wzruszyła ramionami Shine i wstała z fotela. Spojrzała na stary zegar, stojący w kącie pokoju, wzdychając ciężko. - Pójdę już do domu. Przepraszam za włamanie - dodała cicho, kierując się do wyjścia.
- Nieważne - zaśmiał się Azan. - Powinienem zamykać drzwi na klucz, wtedy nie miałabyś szans się włamać.
- Akurat! Nie wiesz, na co mnie stać - oburzyła się dziewczyna, wychodząc z domu.
- Mam nadzieję, że na bardzo dużo, bo przydadzą ci się różne umiejętności na tę wyprawę! - zawołał za nią, a ona wybuchła perlistym śmiechem i wybiegła poza teren podwórka chłopaka. Azan patrzył za nią, kręcąc głową i zastanawiał się, o co tak naprawdę chodzi w wyprawie do Lasu. Miał niejasne przeczucie, że to będzie niezwykłe miejsce i na pewno wyjątkowa podróż.
Zegar wybił jedenastą i chłopak postanowił iść wreszcie spać. Następnego dnia planował poszukać kolejnych towarzyszy do podróży.
Subskrybuj:
Posty (Atom)